Artykuły

Co się stało z tamtym mną?

"Czekamy na sygnał" Tomasza Ogonowskiego w reż. Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej i Wojciecha Rogowskiego w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak w Tygodniku Koszalińskim Miasto.

To przedstawienie zostało przygotowane w zawrotnym tempie. W parę tygodni udało się zrobić pełnospektaklową sztukę muzyczną na Dużej Scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Pewnie dlatego, że zagrali w niej ci, co chcieli. I zagrali z przekonaniem, które mieli od początku, od pomysłu. Dlatego sztuka "Czekamy na sygnał" jest tak bardzo osobista, bez dystansu. Tak bardzo "ich". Podobnie, jak muzyka, którą zawiera.

Nie należy zbytnio wierzyć twórcom w fazie powstawania dzieła. Współreżyserująca prapremierę sztuki "Czekamy na sygnał" Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska obiecywała wydobyć na światło dzienne głównie utwory z tzw. drugiego obiegu lat osiemdziesiątych. Jej mąż Tomasz Ogonowski zapewniał, że napisana przezeń sztuka nie stawia nowych pytań (ponad te, zawarte już w muzyce). W rzeczywistości większość piosenek świetnie się miała w swoim czasie w stacjach radiowych i na listach przebojów. Wystarczy wspomnieć choćby "Klub wesołego szampana", "Karuzelę", "Strzeż się tych miejsc", "Moją krew". A dialogi i monologi między utworami to właśnie pytania, pytania, pytania... Pytania nieustające, pytania męczące. Pytania coraz trudniejsze.

"A kultura tu/ podobno jest/ świadczy o tym nasz wspaniały dom kultury./ Nawet z jego okien/ płynie nieraz jazz/ więc dlaczego jest, jak jest/ nie rozumiem", brzmi już w dolnym foyer teatru. Każdy, kto przyszedł na spektakl, wpada w wir ostrych dźwięków, wydawanych przez perkusyjno-gitarowy duet. Punk w żółtych spodniach i koszulce z "A" (jak Anarchia) wykrzykuje kultowe strofy z całą mocą. Wszak to jeden z hymnów pokolenia. Nagle przez kordon zasłuchanych przedzierają się dwaj zomowcy. Gonią umykających punków i udają, że ich grzmocą pałkami. "My wiemy, żeście państwo tu przyszli na kulturalne wydarzenie. Spokojnie, ci dwaj zaraz trafią do miejsca, w którym gra się tylko na fletach!". Rechot. Kto pamięta takie klimaty? Każdy pięćdziesięciolatek.

Punk w identycznym stroju, lecz już na scenie, jest znacznie młodszy. Tak mógł wyglądać trzydzieści lat wcześniej. Współczesny on nosi garnitur i zarządza koniec imprezy, gdy goście chcą się jeszcze bawić. Bo trzeba rano wstać do fabryki. Tak, do fabryki - powtarza z naciskiem. Fabryką okazuje się jakaś redakcja. Pan redaktor mówi o niej z pogardą, bo gardzi samym sobą. Nie wiadomo tylko, kiedy bardziej. Czy wówczas, gdy wrzeszczy na podwładnych, czy też podczas przeprowadzania wiernopoddańczego wywiadu z politykiem rządzącej partii? W każdym razie współczesny on musi się upić, by dać upust tęsknocie za dawnym sobą. Sobą jeszcze nonkonformistycznym, ideowym, dzielącym ludzi i zjawiska na czarne i białe, mylącym odwagę z brawurą. Czyli typowym młodzieńcem w mrocznych czasach, kiedy pałą przez grzbiet można było zarobić za "przewinienia" niższej rangi niż nielegalny koncert rockowy. Na przykład za pokazanie milicjantowi palców złożonych w "V".

Ten spektakl obudzi żywe wspomnienia we wszystkich, których dorastanie przypadło na czas stanu wojennego. Wizualną siermiężność tego czasu odtwarza scenografka Beata Jasionek poprzez stroje aktorów i symboliczną scenografię. Dawny buntownik zamienia brudne glany na drogą marynarkę i przyobleka twarz w durny uśmiech. Wiersz, który nosił w sobie, teraz musi czytać z kartki... Licząca równe pół wieku niżej podpisana bezgłośnie nuciła wykorzystane w spektaklu piosenki. Okazało się, że mimo upływu lat wszystkie teksty zna na pamięć. I z pewnością nie jest w tym odosobniona. Bo to są bardzo dobre teksty. Inna rzecz, że jednym jawią się one jako przynależne li tylko do epoki, w której powstawały. Nagrywane z radia na magnetofon. Spisywane z taśmy do zeszytu. Powiązane z pierwszym w życiu wypitym piwem, pierwszymi wagarami. Doskonałe na sentymentalny wieczór w teatrze. Drudzy niosą je dziś na marsze protestu i nakładają na najbardziej przerażające obrazy dzisiejszej rzeczywistości. Więc nawet one dzielą ludzi...

"Czekamy na sygnał", oprócz wyżej wymienionych, ma jeszcze dwa olbrzymie atuty. Oba ponadczasowe. Pierwszym są aranżacje utworów, których na rzecz koszalińskiego przedstawienia dokonał Tymon Tymański. Często wywrócone na drugą stronę, przewrotne, a wszystkie rewelacyjne. Doprawione umiejętnościami wokalnymi wykonawców, szczególnie Katarzyny Ulickiej-Pydy i Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej, stają się, każda z osobna, oddzielnymi krótkimi spektaklami, pozwalającymi nie zwracać uwagi na nieco monotonną choreografię. Drugim atutem jest Wojciech Rogowski, aktor i współreżyser przedstawienia. Autor sztuki sekwencje między utworami pisał pod konkretnych aktorów. Dla Wojciecha Rogowskiego napisał ich najwięcej. Od smutku na początku ("Chciałbym mu powiedzieć: nie idź tą drogą") po rezygnację na końcu. Z porażającym monologiem pośrodku. Od historii Brunona Schulza bohater przechodzi do pytań o stan etyczny współczesnego everymana. Gdzieś mu uciekła cienka linia między moralnym pionem a draństwem. Między przypadkowym zapomnieniem a świadomym zaniechaniem. Współczesny on krzyczy coraz głośniej, pytając o nienawiść, tchórzostwo, konformizm, wygodnictwo. Kiedy i skąd się to wszystko wzięło? Odpowiedzi brak. Dobrze, że jeszcze są pytania. I ktoś, kto ma siłę i odwagę, by je zadawać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji