Artykuły

Teatr spogląda w przyszłość

Organizatorzy 22. edycji Konfrontacji Teatralnych w Lublinie namawiają, byśmy wyobrazili sobie świat, w jakim chcemy żyć. Festiwal rozpocznie się 6 października. Z kuratorami Martą Keil i Grzegorzem Reske rozmawia Izabela Szymańska w Co jest grane 24.

Zobaczymy spektakle pod hasłem "A co, jeśli?" zaproszone przez kuratorów Martę Keil i Grzegorza Reske oraz przedstawienia dotyczące Lublina lub pochodzących z niego postaci, które wybrał twórca Konfrontacji Janusz Opryński.

ROZMOWA Z MARTĄ KEIL I GRZEGORZEM RESKE

IZABELA SZYMAŃSKA: Motto waszego programu "A co, jeśli?" z jednej strony brzmi złowrogo, a z drugiej zachęca do wymyślenia alternatywnej rzeczywistości.

GRZEGORZ RESKE: Sama nazwa festiwalu Konfrontacje Teatralne już brzmi złowrogo, więc tylko wyciągamy z tego konsekwencje. A mówiąc poważnie: jesteśmy dzisiaj w takim momencie naszej cywilizacji, gdy to pytanie wydaje się jak najbardziej zasadne.

MARTA KEIL: Obserwujemy, że rozmaite reguły, do których byliśmy przyzwyczajeni, przestały działać. Wieszczenie katastrofy nas nie interesuje. Chcielibyśmy, by rozwiązania, które wydają się nam zbyt idealistyczne, potraktować jako możliwe, by odważyć się o nich pomyśleć jako o realnych i by zastanowić się, co może zastąpić to, co dotąd znaliśmy. Mało jest przestrzeni, które nadają się do tego lepiej niż sztuka. Nasze hasło to propozycja spojrzenia w przyszłość, zastanowienia, jak mogłaby wyglądać rzeczywistość i próby ukierunkowania jej w tę stronę.

GR: Od początku naszego wspólnego programowania festiwalu hasła kolejnych edycji wynikają ze spektakli, z tego, nad czym pracują artyści, co ich zajmuje.

Jak oni widzą przyszłość?

MK: Wielu odsłania mechanizmy rządzące rzeczywistością i pyta o możliwe alternatywy. Berlińska grupa She She Pop zastanawia się, jak zmieniłyby się nasze relacje z innymi, gdyby nie były oparte na kategorii własności.

Teatr 21 Justyny Sobczyk pokazuje, jak mogłoby wyglądać społeczeństwo radykalnie inkluzywne, w którym żadna grupa społeczna nie byłaby wyrzucana poza nawias - to samo robi Wojtek Ziemilski w "Jednym geście". Z kolei Anna Smolar w "Henrietcie Lacks" opowiada historię czarnoskórej kobiety, której komórki okazały się nieśmiertelne, dzięki czemu opracowano wiele leków i szczepionek, ale bez zgody, wiedzy dawczyni oraz jej rodziny. Jak mogłoby działać nasze społeczeństwo, gdybyśmy sprzeciwili się tego rodzaju segregacji i wykluczeniom?

A w spektaklu "Natten" Martena Spangberga odwracamy porządek - przedstawienie, które trwa 400 minut, oglądamy w nocy, leżąc, w półśnie, w związku z czym zupełnie zmienia się nasza percepcja.

GR: Pojawiają się też nieoczywiste relacje między spektaklami. W "Jednym geście" Wojtek Ziemilski pokazuje język głuchych, który przez większość publiczności odbierany jest jako język niszy społecznej. Zderzamy to ze spektaklem "Real Magic" Forced Entertainment, opartym na doprowadzonej do absurdu kondensacji stabloidyzowanego języka mediów.

Okazuje się, że język niszy jest dużo bardziej subtelny, wieloaspektowy, pozwala na pełniejsze opisanie rzeczywistości niż ten, którym komunikuje się większość społeczeństwa.

MK: Zastanawiamy się też, jak wyglądałby festiwal, gdyby odbywał się w równościowym społeczeństwie, w zupełnie innej Polsce.

Zaprosiliśmy Gundegę Laivinę i Daniela Blanga Gubbaya, którzy są kuratorami i badaczami, by wspólnie z nami spojrzeli w przyszłość, także tę niemożliwą dzisiaj do pomyślenia.

Mówi się, że polska kultura cierpi na festiwalozę, nadmiar tego typu imprez szkodzi codziennemu funkcjonowaniu artystów. Jak to zmienić? Jaki według was powinien być festiwal idealny?

GR: Nastąpiła inflacja pojęcia festiwal, dziś wszystko może być tak nazwane. Dobrze byłoby sięgnąć do rdzenia festiwalu rozumianego jako karnawał, ale przepisanego na współczesność. Jeśli pierwsze festiwale polegały na tym, że zawieszało się hierarchie społeczne, to dziś zapomnijmy o konkursie z nagrodami, a dajmy przestrzeń, w której spektakl nestora sąsiaduje z przedstawieniem początkującego twórcy i obie propozycje są pokazane publiczności na tym samym poziomie.

MK: Moim zdaniem festiwal jest publiczną instytucją sztuki: odbywa się w przestrzeni publicznej, za publiczne pieniądze, ustanawia hierarchie artystów, pokazuje trendy, wyłapuje je, nazywa, produkuje nowe przedstawienia. Dla większości niezależnych grup, zarówno w Polsce, jak i Europie, festiwale są podstawowym źródłem utrzymania. She She Pop nie byłoby w stanie co 1,5 roku przychodzić z nowym projektem, gdyby nie stała za nią grupa koproducentów, którzy zrzucają się na kolejny tytuł. Tymczasem festiwaloza sprawia, że liczy się produkt, nie ma czasu przypatrzeć się procesowi, artysta nie ma szansy popełnić błędu, pójść w inną stronę, bo jego spektakl musi się natychmiast świetnie sprzedać.

Nasze myślenie wiąże się z tym, że trzeba zapewnić twórcom warunki pracy, rozwoju, zadbać o najmłodszych, umożliwić kontakt z mentorami i nie porzucać, jeśli nie powiedzie im się jakiś projekt.

Dzięki takiemu podejściu festiwal, mimo uwikłania ekonomicznego, politycznego, może powalczyć o bycie przestrzenią krytyczną i kulturotwórczą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji