Artykuły

"Kuchnia" Weskera

Niedobrze świadczy o polskich teatrach, że "Kuchnia" Arnolda Weskera ukazuje się dopiero 15 lat po londyńskiej prapremierze. Od tamtego czasu Wesker zdążył napisać siedem dalszych sztuk ("Kuchnia" była jego debiutem dramatopisarskim), również u nas nieznanych (chyba tylko "Ziemniaki do wszystkich dań" były grane). A przecież Wesker ma współczesnemu światu, a również i nam, o wiele więcej do powiedzenia, niż na przykład jego kolega, Harold Pinter, który z niewiadomych powodów stał się w polskich teatrach reprezentatywny dla współczesnej dramaturgii angielskiej.

Po tej refleksji - ukłon przed warszawskim "Ateneum" za wystawienie "Kuchni"). I od razu: za bardzo dobre przedstawienie, które odbiera się ze szczególną satysfakcją - po ostatniej "czarnej serii" warszawskiej.

Wesker, chociaż ma dopiero 42 lata, wpisał w swój życiorys wiele różnych zawodów, zanim został dramatopisarzem, w tym - zawód kucharza. I właśnie ten zawód - podobnie jak przed wojna Henrykowi Worcellowi w jego "Zaklętych rewirach" - dostarczył tworzywa dla debiutu. Tylko że Wesker nie ograniczył się do naturalistycznego zapisu mikro-środowiska.

Teatr bardzo sugestywnie przekazał refleksję autora. Cała znakomicie wystudiowana przez reżysera i wykonawców "technologia" kuchni dużej restauracji, jej atmosfera, obłędne tempo pracy, jakaś rozkręcająca się coraz szybciej a potem pędząca z szaloną prędkością zwariowana karuzela - wszystko to ma służyć autorskiej tezie. Każdy chciałby chociaż raz wyskoczyć z tej obłędnej karuzeli, ale nie ma odwagi: może połamać ręce i nogi, może wypaść zupełnie z obiegu. A trzeba przecież żyć. Trzeba zarabiać. Nie ma czasu na życie. Więc zarabiają. I to podobno nieźle. Czegóż więc chcą? Jakieś niesprecyzowane bunty, jakieś marzenia - o co chodzi? "Płacę wam przyzwoicie, jedzenie macie dobre - mówi Marango, właściciel restauracji, po jednej z "eksplozji". - Czego jeszcze chcecie?"

Część pierwsza przedstawienia - to przede wszystkim "kuchnia", jej mechanizm, w którym od czasu do czasu pojawiają się jakieś strzępy jakichś ludzkich spraw: ludzie się kochają lub nienawidzą, mają jakieś tam swoje problemy i kłopoty, ale to tylko migawkowe, zamazane zdjęcia. Dopiero w części drugiej mówi się pełniejszym już głosem o sprawach ludzkich, tych ważnych, najważniejszych.

Czytelna metafora sztuki i jej uniwersalizm podkreślone są też przez udział przedstawicieli różnych narodowści: pracownikami kuchni i restauracji są Anglicy (rzecz dzieje się w Londynie), Francuzi, Włosi, Grecy, Murzyni, Irlandczycy, jakiś Słowianin. Poznajemy ich imiona i nazwiska, ich zachowania, reakcje, niekiedy jakiś strzęp losu czy życiorysu. Najwięcej wiemy o młodym kucharzu niemieckim Peterze i jego dziewczynie kelnerce Monice. Ale wybuchy buntu Petera są jałowe. Marzy tylko o zniszczeniu kuchni. A co dalej? Ale ta przede wszystkim para przykuwa uwagę widza. Również i dlatego, że Iga Cembrzyńska i Roman Wilhelmi są aktorami sprawnymi o dużym doświadczeniu i bogatych środkach ekspresji.

Postaci aktorsko interesujących jest zresztą znacznie więcej: zaskakujący swą "innością" Jerzy Kamas w roli Irlandczyka (Kevin) i równie zaskakujący, bardzo "germański" Hans Andrzeja Seweryna, Berta Barbary Rachwalskiej, Anna Krystyny Borowicz, Violetta J. Jędryki - rzeczowy i bezwzględny właściciel Marango Jerzego Kaliszewskiego, brawurowy epizod Włóczęgi Bogdana Baera - o każdej z tych kreacji można i trzeba by napisać chociaż zdań kilka. A właściwie należałoby przepisać wszystkie nazwiska z chociażby lakonicznym opisem roli. Znakomity zespół "Ateneum" okazał się za szczupły dla wystawienia wieloobsadowej "Kuchni", 11 aktorek i aktorów z innych warszawskich teatrów występuje więc gościnnie.

Tą olbrzymią machiną włada sprawnie reżyser, niczego tu nie puszcza się na żywioł, pozorny "chaos" jest doskonale i celowo zorganizowany, akcja prowadzona jest symultanicznie w kilku jednocześnie planach, każdy z planów-epizodów jest ważnym elementem całości, narastającego klimatu, wzrastającej temperatury. W sztuce występuje 28 postaci. Reżyser wszystkie je pokazuje, dbając jednocześnie o zsynchronizowanie tych różnych strzępów biografii, zgranie sytuacji, integrację każdego obrazu; Janusz Warmiński jest tu dyrygentem o wrażliwym słuchu i wyczulonym oku, ale dyrygentem orkiestry składającej się z wirtuozów-solistów. To wręcz wzorcowy pokaz umiejętności godzenia dwóch suwerenności artystycznych: reżysera i aktora. I pokaz dobrego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji