Pod prąd
Tyle komplementów i pochwał zebrał Konrad Swinarski za inscenizację "Wyzwolenia", że jest nimi - może - zaskoczony, a nawet (podejrzewam to, bo przecież chodzi o rzetelnego artystę) zażenowany. Wśród wyrazów uznania znalazły się i takie, które powinny przypaść samemu Wyspiańskiemu. Inni krytycy przekreślają łatwą ręką wszystkie, czy niemal wszystkie, dotychczasowe realizacje. Przecieram oczy ze zdumienia, gdy czytam w poważnym tygodniku, że do tej pory sceny z Maskami były tylko "miazgą", czymś bezcielesnym i bezkształtnym. Trudno wymagać od autora takich ocen, by miał w pamięci przedwojenną inscenizację Osterwy i Schillera, gdzie z Konradem dyskutowali żywi i określeni, wyraźnie rozgraniczeni ludzie. Ale jak tu się nie upomnieć o dwie inscenizacje Józefa Wyszomirskiego, katowicką i łódzką, w której rozmówcy Konrada, dyskutujący z nim jako Maski, nosili kostiumy aktorów występujących w pierwszym czy ostatnim akcie i reprezentujących postawy w całym "Wyzwoleniu" znamienne, decydujące? Jakże zapomnieć o fascynującym olsztyńskim spektaklu Jana Błeszyńskiego, gdzie dyskusja zaczynała się już od początku i gdzie przez cały ciąg akcji rozgrywała się walka o samookreślenie, samopoznanie, decyzję?
Doprawdy mamy zatrważająco krótką pamięć i wystarczy nowe oczarowanie, by zapomnieć o wszystkim, co do tej pory zdziałano, osiągnięto, wypracowano. Boy miał rację, pisząc - że wbrew pozorom - jesteśmy niepamiętni własnej tradycji. Raz nawiązane nitki rwą się błyskawicznie. Ktoś napisał nawet, że przed "Balladyną" w reżyserii Hanuszkiewicza sztuka ta nie miała u nas nigdy powodzenia!
Z recenzentów obecnej inscenizacji "Wyzwolenia" jedynie Andrzej Władysław Kral odważył się uczynić wyjątek. Wspomniał o krakowskim spektaklu Bronisława Dąbrowskiego. I tylko o nim, resztę zaliczając do "publicystyki". Otóż miałem - i mam dalej - wiele wątpliwości, dotyczących "Wyzwolenia" w reżyserii Hanuszkiewicza. Dotyczyły one ujęcia pierwszych i końcowych scen. Muszę jednak przyznać, że przeżycia Konrada w dyskusji z Maskami były u Hanuszkiewicza bogate, falujące, wibrujące. I trudno zapomnieć o nagłym - choć wysiłkiem woli przezwyciężonym - załamaniu Konrada w pewnym momencie tego aktu. Załamaniu wyrażonym bez jakichkolwiek sztuczności, czy sztuczek.
Swinarski tym góruje nad innymi współczesnymi inscenizatorami, iż próbuje dać niemal całość tekstu, nie opuścić żadnego motywu. To założenie wydaje mi się tak doniosłe, że zasługuje na przedyskutowanie. Będzie ono, jak przypuszczam, skuteczniejszą i pożyteczniejszą formą reakcji na spektakl, niż pochwały pozbawione skali porównawczej. Otóż, oglądając "Wyzwolenie" podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych, dostrzegłem pewną, rzucającą się w oczy, sprzeczność założeń. Z jednej strony lojalna i rzeczowa tendencja do wierności wobec poety. Z drugiej - pietyzm wobec własnych pomysłów, efektów, rozwiązań, przyzwyczajeń. Te dwie "wierności" czasem się uzupełniają, ale nieraz zderzają, piętrzą, zaprzeczają sobie, krzyżują, wywołują zamieszanie.
Niektóre z osiągnięć są oczywiste. Należy do nich ujęcie roli Muzy przez Annę Polony, szczególnie w pierwszym akcie. Podkreślenie słowa "mnie" ("za guwernantkę mnie półpanki biorą do swoich dworów") było odkrywcze; wyjaśniało pozorną sprzeczność z kontekstem. Równie wartościowe wydaje mi się
zróżnicowanie powtarzającego się pytania "czego żądasz?", w rozmowie z Robotnikami. Oczywiście są to szczegóły. Ale nie pozbawione znaczenia.
Szczegółem może się też wydawać efekt wprowadzony przez reżysera w akcie pierwszym. Umieszcza tu Swinarski stoły, zastawione pucharami do wina. Korzystają z nich nie tylko ci, co wznoszą toasty - ale i Karmazyn razem z Hołyszem. Skutek jest taki, że najpierw się ten drugi wali pod stół, w sztok pijany, potem Karmazyn go cuci (pucharem!) i... sam zajmuje jego miejsce. Jeśli miało to podkreślać antyfeudalny sens "Wyzwolenia", zdradzałoby brak zaufania do wyraźnego brzmienia tekstu, a więc przynosiłoby - w rezultacie - osłabienie, zamiast wzmocnienia.
Wyszomirski też operował stołem w swej inscenizacji. Ale był to stół zasłany zielonym suknem i służył do gry w karty, co miało swój sens umiejętnie wykorzystany: grę słów, rozgrywki zarówno polityczne, jak teatralne i karciane. U Swinarskiego chodzi przede wszystkim o efekt, przytłumiający zresztą sens sceny, na której tle się rozgrywa.
W rozmowach z Maskami wprowadza Swinarski pomysły, które budzą opory. Chodzi tu o tendencję biograficzną, o motywy związane z chorobą poety, łożem szpitalnym, lekarzami. Już od czasów komentarza prof. Saloniego odróżniamy dość ściśle myśl Konrada i dążenia samego Wyspiańskiego. Nie są to sprawy identyczne! Edward Csató napisał słusznie, że Konrad to i postać Mickiewiczowska i współczesny autor dramatyczny i po trosze - ale tylko w pewnej mierze - autoportret. Ja próbowałem uwypuklić dążenie do budowy dzieła sztuki, kreatorsko pojętego. "Wyzwolenie" to sztuka o tworzeniu dzieła sztuki i o filozoficznych analogiach z innymi twórczymi szansami współczesnego Człowieka. Swinarski cofa to wszystko, kładąc znak równości miedzy Konradem a twórcą "Wyzwolenia". Mówi o "spowiedzi" Wyspiańskiego, jako treści utworu. A przecież "Wyzwolenie" to nie książka J.J. Rousseau! Spowiedź nie jest identyczna z wielkim problemem, o który chodzi w "Wyzwoleniu": problemem woli, czynu, działania. Indywidualnego, ale i zbiorowego, narodowego.
Dlatego owo łoże, podsuwane Konradowi w spektaklu Swinarskiego, bardziej dezorientuje i szkodzi, niż wyjaśnia. W pewnym momencie choroba bohatera kojarzy nam się ze znaną fotografią, przedstawiającą śmierć Wyspiańskiego w krakowskiej lecznicy. Aniśmy się spostrzegli, jak efekty reżyserskie stanęły tu w poprzek własnym dążeniom. Bo można przeczuwać śmierć, przezwyciężać uczucie śmiertelnego przerażenia, ale nie można spowiadać się z niej. I to kiedy? W momencie walki o samookreślenie.
Kiedy indziej mamy prawo przypuszczać, że Maski starają się wmówić Konradowi szaleństwo, stany patologiczne. Tu wyobraźnia reżysera pociąga go w stronę "Kordiana" a więc na trop fałszywy. I cały ten akt (czy w przedstawieniu: część aktu) nie odgranicza ujęć romantycznych od tych, o które walczył twórca "Wyzwolenia". Znów więc interpretacja nas tu raczej cofa, gdy chodzi o pojmowanie utworu, niż posuwa naprzód czy wzbogaca.
Zemściło się to wszystko w akcie ostatnim. Nie wiadomo w jakim celu walczy Konrad z Geniuszem. Ani co reprezentują, jakie są ich stanowiska. Scenariusz komedii o Polsce współczesnej nie został w akcie poprzednim ustalony. Konrad walczył z pielęgniarzami i lekarzami, nie z własną i cudzą myślą, Na próżno się tu pojawia ciekawy pomysł na tym polegający, że w momencie decydującego starcia Geniusz pojawia się raz z prawej, to znów z lewej strony, niby hydra z odrastającymi twarzami. Jest to pomysł nie wykorzystany choćby z tego powodu, że przed chwilą widzieliśmy Geniusza, spacerującego po widowni. Czy to znaczy, że reżyser chciał fałszywe wyobrażenia o Mickiewiczu przypisać widzom? I to dzisiejszym? Byłaby to alegoria nie tłumacząca się sceniczną wymową.
Najbardziej wątpliwy jest finał. Swinarski opuszcza Epilog; krytycy popierający taką decyzję przypominają, że Wyspiański go pominął w nowym wydaniu swej sztuki. Wydaje mi się, że decyzja poety mogła jednak wyniknąć z uświadomienia sobie, że Epilog jest właściwie zbędny, że mógłby być uznany za tautologię. Mówi o wyzwoleniu narodowym, dokonanym przez siły inne, nie przez poezję. Otóż wynika to już z uważnie odczytanego tekstu scen poprzednich. Udowodniono tu na przykładzie dzieła sztuki, że działanie świadome i konsekwentne jest możliwe; a więc jest dopuszczalne także i w innej dziedzinie. Sztuka o tworzeniu dzieła sztuki jest także utworem o granicach działania artystycznego, jest pewnego rodzaju polemiką z koncepcjami romantyzmu czy neoromantyzmu wierzącego we wszechmoc sztuki. Rozgraniczenie to wynika między innymi ze spowiedzi Starego Aktora, która w wielu spektaklach (także u Swinarskiego) nie wiąże się dość ściśle z owym problemem. Jest tylko defetyzmem i przyznaniem się do bankructwa, podczas gdy powinna mówić przede wszystkim o heroizmie tych, którzy nie są artystami (jak poległy w powstaniu ojciec Starego Aktora).
Swinarski nie przeprowadza rozgraniczenia między stanowiskiem Konrada a Wyspiańskiego. Ośmiesza ludzi teatru, którzy "nie chcą dalej grać". Konrada pognębia tak, że niweczy ostateczny sens utworu, broniącego artystycznego działania.
Jest w owej ostatniej scenie moment, świadczący o pewnym nieporozumieniu interpretacyjnym. Erynie to bóstwa ciemności - tak właśnie określa je np. "Akropolis". Ciemności, gdyż działają w nocy. To wcale nie musi znaczyć, że dosłownie wydzierają oczy Konradowi, że go oślepiają. "Wyzwolenie" to nie "Lear" Bonda, ani nawet sławna scena z "Króla Leara". Naturalistyczne tłumaczenie metafory osłabia sens działania Erynii, które - wedle greckiego mitu - mogą się przeobrazić w Eumenidy, dobroczynne bóstwa samopoznania.
Granice dowolności przekracza rozpaczliwe wymachiwanie szabelką przez oślepionego Konrada, poprzednio utożsamionego biograficznie z twórcą "Wyzwo
lenia". Ten głośny i barwny efekt jest bardzo sugestywny. Myślowo pasowałby jednak do zakończenia pierwszego aktu "Kaliguli" Camusa, nie do "Wyzwolenia".
"Wesele", wystawione niedawno w teatrze katowickim, zakończono akordem Mazurka Dąbrowskiego; zapewne, by dać utworowi akcent bardziej optymistyczny. U Swinarskiego zastosowano metodę odwrotną.
Jednym z jego przedstawień, które mi pozostawiło silne wrażenie, była komedia Szekspira "Wszystko dobre, co się dobrze kończy". Płacz Anny Polony zabrzmiał tam triumfalnie. W "Wyzwoleniu" chciał ten sam reżyser osiągnąć wrażenie, które można zawrzeć w formule: "Wszystko dobre, co się kończy ... źle".