Sam już na wielkiej, pustej scenie
Nowe przedstawienie Konrada Swinarskiego jest kolejnym zaskoczeniem. Należało się właściwie już przyzwyczaić do tych zaskoczeń, do tych interpretacji wielkiej klasyki narodowej niespodziewanych, a często oczywistych, bo wyprowadzanych z tekstu, do tych odkryć z rzeczywistości społecznej, rzutujących na Henryków, Fantazych i Konradów, do tych i zasadniczych, i drwiących sporów o cenę indywidualizmu w historii.
W inscenizacji "Wyzwolenia" w krakowskim Starym Teatrze zastanawia może najbardziej pewien ton osobisty i tragiczny, ton związany z Konradem, jego robieniem teatru i jego myśleniem, ale przenikający cały spektakl i świadczący zarówno o dociekliwości, jak i wrażliwości reżysera w czytaniu Wyspiańskiego.
Najpierw jest pusta scena, na której krąg światła rysuje jeden, nisko zawieszony reflektor, przypominający lampę nad stołem operacyjnym. Pusta scena nie znaczy odkryta, zamykają ją czarne ściany, nie widać żadnych "wnętrzności", nic tu z teatralnej kuchni. Przedstawienie zaczyna się bardzo powoli. Orkiestra w górze, na balkonie, stroi instrumenty, ktoś w roboczym ubraniu wychodzi zza kulis z dużym kanistrem i spryskuje kąty, jakby robił dezynfekcję, podczas gdy rozchodzi się zapach dezodorantu, przechodzą inni robotnicy, zaczyna swoją robotę sprzątaczka. W czasie ich krzątaniny wchodzi Konrad. Bardzo wyraźnie różnicuje Swinarski plan, teatru, w którym odbywają się normalne przygotowania do występu, w którym Konrad rozmawia z reżyserem i gwiazdą, w którym słucha Starego Aktora i w którym pozostaje..., oraz plan przedstawienia-próby, półimprowizacji na tematy narodowe, odgrywanego z całym narodowym sztafażem. "Plan teatru", który z punktu widzenia scenografii można by nazwać planem pustej (pozbawionej dekoracji) sceny - co jest o tyle dokładniejsze, że mieści się w nim także rozprawa z Maskami - został podporządkowany osobistej sprawie Konrada. Teatr w sensie ogólnym jest więc realnością i wizją, miejscem działania i zmagań wewnętrznych. Przedstawienie sprowokowane przez Konrada jest natomiast tylko udaniem, choć dąży do pełni iluzji, które to dążenie Kazimierz Wiśniak podkreśla dekoracją i kostiumem. Ten rozdział stanowi pierwsze z podstawowych założeń inscenizacji Swinarskiego. Dramat Wyspiańskiego zyskuje dramaturgiczną przejrzystość, staje się przy tym jednolitą, logiczną kompozycją od pierwszej do ostatniej sceny z robotnikami.
Konsekwencją tego założenia jest nie tylko dramaturgia w "Wyzwoleniu". Także zestawienie tragizmu i ironii, autentyczności i pozorów, a odpowiednio za tym
tragedii i pamfletu, doświadczeń i mitów narodowych.
Jak skromny jest plan rzeczywisty, tak barwny i bogaty improwizowany spektakl. W jednej chwili przystraja się narodowa scena: z góry opada połyskująca srebrem trumna św. Stanisława, spływają proporce i amarantowe materie, wjeżdża stół zdobiony orłami, ze srebrno-złotą zastawą, i wolny cokół, na którym najpierw znajdzie się Konrad z Muzą. Obraz wypełnią kostiumy - kontusze, surduty, sukmany, zbroje, sutanny, chłopskie koszule - określające osoby nie tylko według ich stanu, ale i miejsca w hierarchii. Ukoronowanie postaci kostiumem - to drugie z podstawowych założeń krakowskiego "Wyzwolenia". Niewątpliwie istotne dla tej części atakującej stereotypy, frazesy, egzaltacje ma decydujące znaczenie dla aktu z Maskami. Maski, zindywidualizowane aż do konkretności - jedna z nich ma postać Franciszka Józefa - określone społecznie, profesjonalnie, filozoficznie, urealniają głośne myślenie Konrada, są żywymi antagonistami, nic to, że żyjącymi w jego wyobraźni. Wszystko tu zresztą dzieje się jakby w bezbarwnej kliszy: kolory poprzednich scen zostały zawarte w jednej gamie, prowadzącej od białego do czarnego przez różne odcienie popielatości. Jak w negatywie pojawiają się niektóre, analogicznie skomponowane kostiumy.
Biel w akcie z Maskami to przede wszystkim lekarskie fartuchy i szpitalne łóżko, podsunięte Konradowi w momencie jego narastającego gniewu. Te reminiscencje choroby, przeczucie osobistego nieszczęścia odzywają się tu z nieoczekiwaną siłą. Sekwencja szpitalna okazuje się nie tylko posunięciem służącym steatralizowaniu partii retorycznych, ale także sposobem widzenia bohatera, przygotowaniem go do tragicznej roli, jaką ma do odegrania w finale. Zabiegów, dynamizujących tekst i prowokujących do spojrzenia nań świeżym okiem, w obecnej inscenizacji przecież nie brakuje. Jak zwykle u Swinarskiego dbałość o teatralność szczegółu idzie w parze z precyzyjnie obmyślanymi ingerencjami, które zakłócają automatyzm odbioru, zmuszają widza do zmiany myślowej perspektywy. I to jest jeszcze jedno z podstawowych założeń "Wyzwolenia".
Widać je przede wszystkim w obu częściach spektaklu-imiprowizacji, w tej rozgrywającej się przy stole i w tej z katedry wawelskiej. Reżyser podkreśla, że chodzi o próbę, aktorom-robotnikom każe wyglądać zza kulis, aktorkom ujawniać kobiece animozje. Teoretycznie prowadząc na serio wszystkie postaci narodowej dramy, od Karmazyna do Prymasa, konfrontuje ich monologi z zachowaniem innych, nie stroniących od jadła i napojów osób: daje to wyraźny dystans. Swinarski ośmiesza pustosłowie, ale niczego sobie nie ułatwia. Realizuje cały scenariusz, rozwiązuje problemy postaci czysto literackich; czasem się nimi bawi (Harfiarka, Wróżka), ale ich nie skreśla. Dzięki tej lojalności wobec teatralnych propozycji Wyspiańskiego pokazuje, na jakiej zasadzie mieszczą się w nich elementy pamfletu konsekwentnie unika przy tym publicystyki. Pokryty pyłem Mickiewicz, szukający sobie miejsca na cokole, jest czysto teatralną transpozycją argumentacji Geniusza. Cały czas daje znać o sobie dwuznaczność roboty teatralnej: tego, co należy do próby starego teatru - po której spada ślicznie odmalowana kurtynka według Siemiradzkiego - i tego, co jest interpretacją w Teatrze Starym. I jeżeli momentami w patetycznych zawołaniach (Samotnik: ,.Drgniesz?!". Echo: ,.Drgnę".) pobrzmiewa "Zieloną Gęsią", jest to obiektywny rezultat przemian także w dziedzinie realizacji scenicznej.
"Wyzwolenie" Swinarskiego odznacza się jasnością, która w teatrze jest wynikiem absolutnej zgodności wszystkich jego elementów. W tym wypadku precyzji reżysera towarzyszy znakomite zgranie całego zespołu aktorskiego, wyobraźnia i rozsądek scenografa, inwencja kompozytora. Szczytowym momentem tej zgodności jest wielka scena w katedrze wawelskiej. Niewielu odpowiednio ustawionych aktorów, tło w głębi ze srebrną trumną Stanisława i obrazem Matki Boskiej, muzyka i komponowany gwar głosów ludzkich dają wrażenie przestrzeni i tłumu w głównej nawie kościoła. Tło nie przytłacza zresztą nigdy aktorów, ich funkcje są widoczne do najdrobniejszych szczegółów drugiego i trzeciego planu, wartych zresztą osobnego omówienia. Blichtr i fałsz dawnego teatru odgrywa jako jego gwiazda i jako Muza - Anna Polony, prowadząc lekko ten temat przez całe przedstawienie - kiedy trzeba kapryśnie i egzaltowanie, kiedy trzeba żartobliwie, nieco prywatnie; ujawniając nowe swoje możliwości. To ostatnie dotyczy także Izabeli Olszewskiej, która przedstawiła Wróżkę-zwiastunkę, paniusię w czarnym boa, obwieszoną dewocjonaliami (religijno-narodowymi) w sposób rodzajowy i dynamiczny. Z dojrzałością pokonała trudności roli Harfiarki, uroczej, naiwnie-kpiącej i zwodniczej, pozostającej dłuższy czas w centrum uwagi sceny i widowni - Joanna Żółkowska.
I wreszcie solista przedstawienia Swinarskiego - Konrad Jerzego Treli - mordercza rola wymagająca ogromnego napięcia psychicznego i fizycznego wysiłku. Trela, pewniejszy siebie po "Dziadach", a więc głębszy, bardziej zwrócony do wewnątrz, dźwiga odpowiedzialność za cały proces dochodzenia do prawdy bohatera Wyspiańskiego, za cały jego tragizm i całe jego szaleństwo. Jest autentyczny, dociekliwy i przejmujący. Zwłaszcza w scenie modlitwy, gdy wydaje się zadręczony przez Maski - fałszywych lekarzy. I zwłaszcza w finale, gdy zostaje sam w smudze światła, z krwawymi pręgami na twarzy, oszalały, bijący szablą na oślep, na prawo i lewo.