Artykuły

Uliczna sztuka mówi: obudź się, stary. Kim są kolorowi buskerzy?

Ulica to świetne miejsce na uprawianie sztuki. Zwłaszcza w kraju, w którym teatr poddaje się władzy, a kluby stają się siedliskiem muzyki utartej. My nie okłamujemy widza, tylko mówimy mu: obudź się, stary - tłumaczą buskerzy - piszą Paulina Nodzyńska i Szymon Płóciennik w Gazecie Wyborczej - Zielona Góra.

Śmieszą, bawią, przerażają. W sztuce ulicznej największą sztuką jest to, by przykuć uwagę wiecznie spieszącego się przechodnia. - Jesteś gość, gdy rozpoczniesz występ w pojedynkę, a skończysz otoczony tłumem ludzi - mówią buskersi.

Witajcie w naszej bajce

Dlaczego od światowych aren wolą ulice? - Bo o to właśnie w tym wszystkim chodzi. O szczerość i prawdziwego człowieka, którego coraz trudniej spotkać w klubach. O wolność i brak ograniczeń - przekonują artyści uliczni, którzy znów zawitali do Zielonej Góry. To przybysze z całego świata; Nowej Zelandii, Ameryki, Japonii, Grecji, Czech.... - Podróżując po świecie spotykam wielu ciekawych artystów. Zapraszam ich do nas, a niekiedy sami się zgłaszają. Festiwal można porównać do bajkowego latającego statku. Trzeba trochę polatać, żeby dotrzeć do celu - mówił mi szef i pomysłodawca Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Ulicznej Busker Bas, nieżyjący już Romuald Popłonyk.

U schyłku wakacji w Zielonej Górze znów przez dwa dni roiło się od żonglerzy, szczudlarzy, muzyków, aktorów, klaunów, iluzjonistów, magików.

Kim są buskerzy, którzy na chwilę pojawili się w Zielonej Górze, zalali miasto sztuką i odjechali?

Kulturowy kop na twarz

Po ciężkim dniu występów na deptaku całe festiwalowe towarzystwo przenosi się pod dach Piekarni Cichej Kobiety. To tu odbywa się artystyczne jam session, panuje gwar, rozbrzmiewa chichot. Kiedy na scenę weszli muzycy Studium Instrumentów Etnicznych ze Skarżyska-Kamiennej, zaległa cisza. Widzowie zastygli. Oto rozpoczął się muzyczny performance, mistyczny spektakl dźwięków. Po sali rozlegał się anielski śpiew dziewczyny, który kontrastował z chrypliwym, brudnym głosem lidera zespołu. Chłopak wpadł w trans. Po chwili już nie śpiewał, tylko gorączkowo krzyczał, na przemian recytował i rapował, miotał się, nerwowo podskakiwał i dziwnie wymachiwał dłońmi.

W tle rozbrzmiewały rozmaite instrumenty, od tradycyjnych klawiszy i gitar, przez trąbki, flety i egzotyczne bębny. Całość, zapętlona looperem, na pierwszy rzut ucha tworzyła jedną wielką kakofonię. Wystarczyło się wsłuchać, by w tym szaleństwie usłyszeć zgraną harmonię. - Te występy są dla nas jak katharsis. Zwykle po naszych trasach długo dochodzę do siebie. Transowość zawsze była we mnie, potrafię to sobie włączyć i wyłączyć. To się udziela publiczności. Widzę, jak na naszych spektaklach muzycznych nam i widzom łzy płyną z oczu jak grochy. Podstawą odbioru naszej muzyki jest empatia, bo dobry koncert to opowieść oparta na emocjach Ktoś, kto przychodzi na nasz koncert, a zdążył już przywyknąć do obecnej muzyki radiowej, dostaje od nas kulturowego "kopa na twarz". I to jest bardzo mocny kop, który mówi: obudź się, stary. Bo my cię nie okłamujemy - mówi Piotr "Stiff" Stefański, lider i założyciel Studium Instrumentów Etnicznych.

Wkręceni w psychofolk

Zespół powstał w 2012 r. w Skarżysku-Kamiennej, tworzy go kilkanaście osób w różnym wieku. W muzyce mocno odwołują się do folkloru Gór Świętokrzystkich. Piotr zakłada na koncertach czarny strój z mackami ośmiornicy, czasem przywdziewa oryginalną kielecką sukmanę. Magda Cabaj, wokalistka, zwykle jest ubrana na biało. - Na koncertach mocno bazujemy na kontrastach. Pokazujemy, jak ścierają się dobro i zło. Najpierw wzmagamy emocje i dajemy czadu, pozwalamy ludziom się w to wkręcić, a potem łagodzimy sytuację i uspokajamy. Lubimy obserwować, jak widzowie reagują na dobro i zło - mówi Magda.

Psycholofolk - tak swoją muzykę określają muzycy z S.I.E. Piotr jest z wykształcenia geografem, ale wolał zająć się performansem. Magda Cabaj, wokalistka, na co dzień uczy muzyki w szkole podstawowej. Robi magisterkę na kierunku edukacja muzyczna.

Dla kogoś osłuchanego w obecnej radiowej muzyce, nasz koncert to kulturowy "kop na twarz

Off Festival? Tam nie ma niezależnych

Płyty wydają własnym sumptem. Ich krążek "3.5.7." można dostać np. w Empiku. - Jesteśmy dzięki temu niezależni i gramy to, co chcemy. Ale ma to też swoją cenę. To zamyka nam drogę do dużych festiwali, obciążonych dużymi agencjami. Off Festival? Tam nie ma nikogo niezależnego. Zastanawiam się, jak to jest, że dziennikarka ze znanego radia po wysłuchaniu naszego singla mówi, że go nie puści, bo jest zbyt popier...y, a potem przez godzinę rozwodzi się o "Swansach". Zupełnie jakby to, co grali "Swansi", nie było popier...e. Dla nas wielką wartość mają słowa Piotra Metza, który stwierdził, że takich zespołów jak Myslovitz jest tysiąc, a drugiego takiego jak S.I.E nie ma na całym świecie - opowiada "Stiff".

Zarabiać i robić swoje? Da się

S.I.E. otrzymało propozycję udziału w jednym z telewizyjnych talent show. Stiff postanowił z niej nie skorzystać. - Nie mogłem się zgodzić na to, by ktoś nam mówił, jacy mamy być i jak mamy grać. Miałem do czynienia z menedżerami, którzy są zwykłymi handlowcami i już dziękuję. To nie jest tak, że "S.I.E. nie sprzedamy". Nie nazwałbym tego tak. My już sprzedajemy siebie. Zarabiamy na warsztatach, sprzedaży płyt i koncertach, których gramy dużo. Naprawdę da się funkcjonować poza wielkimi rynkami, robić swoje i z tego żyć. Śmieszą mnie zespoły alternatywne, które się zarzekają: my jesteśmy tacy alternatywni i nie będziemy w ogóle zarabiać pieniędzy. Powiem wam: robicie błąd. Oddajecie rynek komuś innemu o strzelacie sobie w stopę. Nie szufladkujcie się w jakieś niszy. Ulica też jest rynkiem. Wchodzisz na nią i zabierasz miejsce komuś innemu - przekonuje Stiff.

Ulica to szczerość

Jak osobliwe perfomansy muzyczne S.I.E. sprawdzają się na ulicy? - Ulica to świetne miejsce na uprawianie sztuki jakiekolwiek. Zwłaszcza dziś, kiedy w naszym kraju teatr poddaje się władzy, a kluby stają się siedliskiem muzyki utartej i sztampowej. Tam wszędzie są pieczątki: to już było, a muzykę gra się dla pijanego towarzystwa. Trudno uwieść w takie miejsca przypadkowego widza. Tymczasem ulica jest miejscem, w którym jeszcze można spotkać prawdziwego człowieka, ze wszystkimi jego historiami. To na ulicy możesz spotkać człowieka "face to face" i spojrzeć mu głęboko w oczy. Nie ma bariery. Dzieje się magia, wspólnie to przeżywamy. Koncert w klubie? Jeżeli muzyk da z siebie tylko sztampę, wyjdzie na scenę wyłącznie po to, żeby zarobić kasę i wrócić do domu, to nic z tego nie wyjdzie - opowiada "Stiff".

Nie ma dwóch tych samych drzew

Brak barier przekłada się na muzykę S.I.E. - Dla mnie muzyka to nie jest trzymanie się pewnej skali i robienie fajnych dźwięków. Nas interesuje otwarta forma, bierzemy muzykę z powietrza i gramy. Idziemy pod prąd. Gramy na festiwalach punkowych, folkowych i dla publiczności "70 plus". Stawiamy na otwartość i brak tzw. obciachu scenicznego, bo scena najbardziej nie znosi obciachu. Czujemy, że robimy coś nowego, tworzymy nową jakość. Ważna jest dla nas różnorodność. Każdy z nas jest inną mieszanką genów. Nie możemy mieć lasów składających się z takich samych drzew ani łąk, które tworzą identyczne trawy. Nie może być sztuki i kultury, stworzonej z takich samych modeli - tłumaczy Piotr. - Jak ktoś z nami trochę pogra, to potem idzie na jakiś inny koncert i się potwornie nudzi. Pozostają nam koncerty jazzowe, które też potrafią być potwornie nudne. Bo jak się chłopcy opierają ciągle na tych samych standardach i twardo trzymają skali, to... no cóż, jest to potwornie nudne - dodaje Stiff.

Magda i Stiff opowiadają, jak grali koncert dla publiczności "70 plus". - Sala teatralna, na widowni 700 osób ubranych na galowo. My w pełnym składzie. Wiemy, że będzie grubo. Poprawiam mikrofon, kątem oka spoglądam na starsze panie i zaczynam się martwić. Z pierwszego rzędu dobiega do mnie pytanie; przepraszam, ale nie będzie głośno?

Zaczyna się historia. Lecimy na pełnej fali. Okazuje się, że kończymy trzema bisami, a panie wykupują wszystkie nasze płyty. Płaczą razem z nami. Przyznają, że po pierwszym utworze chciały uciekać, ale były ciekawe, co będzie dalej. Wytrzymały ten pierwszy "kop na twarz".

Tańcząca z ogniem

Tak naprawdę nazywa się Miyako Ishidate, ale przed publicznością występuje jako MiMi. Jest drobnej postury, delikatnie się uśmiecha. Niełatwo namówić ją na rozmowę, ale w końcu się udaje.

MiMi jest Japonką, urodziła się w Tokio. Jej wschodnie korzenie podkreśla druga część pseudonimu - orientalmermaid, czyli Syrena Orientu. Dziewczyna, niczym morska istota z pięknym ogonem, potrafi uwieść publiczność swoim tańcem. Jednak w przeciwieństwie do bohaterki żeglarskich legend, nie sprowadza swoich widzów na manowce.

- Syreny mają dwa oblicza. To z jednej strony piękne kobiety z długimi, lśniącymi włosami, które uwodzą marynarzy swoim zjawiskowym śpiewem. Ale z drugiej strony są zwodnicze, bo ostatecznie przynoszą im śmierć na skałach - tłumaczy artystka. - Ja też na scenie pokazuję różne twarze. W Zielonej Górze w ciągu dnia prezentuję na deptaku jedynie swój taniec, wieczorem występuję z ogniem - mówi. - Tylko proszę się nie bać, nikogo nie poparzę - zastrzega.

Wiele wcieleń Mimi

Japonka potrafi przybrać wiele wcieleń. Prezentuje je w zależności od miejsca, widowni czy pory dnia. - Ogień sprawdza się po zmroku, bo w ciągu dnia pochodnie nie są zbyt dobrze widoczne - mówi. Ale Mimi bywa też Księżniczką Lodu, Żywą Marionetką czy tancerką prezentującą orientalne, japońskie stroje. Kiedy indziej porusza się w rytm egipskich dźwięków lub tańczy w wielkiej, plastikowej kuli, którą nazywa "bańką".

Gdy miała 8 lat, zaczęła trenować jazdę figurową. Występowała w wielu pokazach, szkoląc się jednocześnie jako tancerka. Od dziewięciu lat zarabia na życie, biorąc udział w pokazach ulicznych. Kilka dni przed wizytą w Zielonej Górze prezentowała swoje umiejętności w Poczdamie.

- Dzięki występom odwiedziłam już ponad 100 krajów. Uwielbiam swoją pracę, bo daje mi możliwość podróżowania, ale też szansę podzielenia się z ludźmi swoją radością tańca. Występowanie przez ludźmi z całego świata to pasja, którą kocham. I niemal całe moje życie - mówi.

Jak Mimi postrzegają ją widzowie w Europie? - Myślę, że w wielu krajach Japończycy wciąż wzbudzają ciekawość. Wydają się tajemniczy i trochę wycofani. Rzeczywiście, większość moich rodaków to spokojne, nieco nieśmiałe osoby. Ale trzeba też pamiętać, że Japończycy, którzy podróżują po świecie, trochę się różnią od tych, którzy zostają w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Podróż ze stuletnią walizką

Określenie "Człowiek orkiestra" jest utarte, ale Borisa Voutsinosa z Grecji inaczej nazwać się nie da. W swoich spektakularnych występach nie potrzebuje niczyjej pomocy, wystarcza mu jedynie jego wielki talent. W Zielonej Górze grał na gitarze, mandolinie, harmonijce, kazoo i perkusji. I oczywiście, śpiewał.

Boris zawsze zabiera ze sobą stylową walizkę sprzed niemal 100 lat. Z miejsca na miejsce przenosi ją w wózku, na którym siada w trakcie koncertu. - To moja mała, przenośna scena - tłumaczy.

Boris jest Grekiem, ale urodził się w latach 60. w Wiedniu. Jego rodzice byli wtedy śpiewakami w słynnej Operze Wiedeńskiej. Młodość spędził w Niemczech, bo mama i tata dość często zmieniali miejsce zamieszkania. Dopiero pod koniec lat 70. przenieśli się do rodzinnej Grecji. - Moje wspomnienia z tamtego czasu dotyczą lekcji śpiewu gospel w niemieckich szkołach podstawowych i spotkań z ulicznymi muzykami, których poznawałem, kiedy razem z rodziną przemieszczaliśmy się z miejsca na miejsce - mówi.

Zacząłem od bluesa

- Kiedy miałem 17 lat, zakochałem się bluesie. Najpierw uczyłem się grać na gitarze klasycznej, potem akustycznej, w końcu zaczęły dochodzić kolejne instrumenty: harmonijka, mandolina, kazoo i pianino - opowiada. - Czułem się wyśmienicie, mogąc grać, śpiewać i słuchać bluesa. Właśnie blues stał się moją muzyczną miłością - dodaje.

Zanim Boris zaczął grać na ulicy jako "one man street band", próbował swoich sił w kilku ateńskich kapelach. - To były wyśmienite momenty, ale jednak cały czas coś ciągnęło mnie do samotnych podróży i smakowania życia w pojedynkę - mówi.

Mama z tatą mieli cyrk

Matthias Goed żartuje, że jak na Nowozelandczyka, jego angielski jest wyjątkowo łatwy do zrozumienia. - Wiele osób mówi mi po występie, że całkiem dobrze mnie rozumiało, i że niepotrzebnie się bało, że będę tak łączył słowa, że z pięciu wyjdzie jedno. To typowe dla Australii i Nowej Zelandii - śmieje się. - Sekret może tkwić w tym, że tak naprawdę jestem Austriakiem. Do Nowej Zelandii przyjechałem z rodzicami jako dziecko. Mama z tatą mieli cyrk, z którym podróżowaliśmy od miejscowości do miejscowości - opowiada.

11 lat temu rodzice Matthiasa założyli nowy cyrk, Circus Aotearoa. To właśnie z cyrkowcami, akrobatami i żonglerami spędzał czas w wakacje. Pod ich okiem szkolił swoje żonglerskie umiejętności. W 2012 r. dostał się nawet do półfinału nowozelandzkiej edycji "Mam talent", gdzie prezentował cyrkowe sztuczki. Zielonogórzanie na deptaku mogli obejrzeć zaledwie małą próbkę jego cyrkowych umiejętności.

Balans na stosie rolek

- To dla mnie naturalne, że jeżdżę po świecie. Już pierwszy wyjazd, z rodzicami do Nowej Zelandii, był skokiem na głęboką wodę, ale w życiu cyrkowca to normalne. Raz jesteś tu, a na drugi dzień gdzieś indziej. Po prostu bardziej wolę przyzwyczajać się do ludzi niż do miejsc - mówi.

Popisowy numer Matthiasa to balansowanie na stosie rolek i jednoczesne żonglowanie maczetami lub płonącymi pochodniami. - Nauczenie się tej sztuczki zajęło mi najwięcej czasu. Kiedy decyduję się pokazać jakiś numer ludziom, muszę mieć pewność, że się uda. W cyrku są momenty, że od mojej dyspozycji zależy zdrowie innych, kiedy np. współpracuję z kolegami akrobatami - tłumaczy.

Dla cyrkowca wyjątkowym krajem jest zimna Islandia. - Ma niewiele wspólnego z Nową Zelandią, ale z Austrią już zdecydowanie bardziej. Najpierw spędziłem tam trzy miesiące, a potem cały rok. Występowałem i szkoliłem się z islandzkim cyrkiem. Wiem, że w tym kraju jest sporo Polaków. Myślę, że jako naród jesteście trochę wycofani, ale macie sporą ciekawość świata. Chociaż czasem na pokazach wolicie stanąć gdzieś z tyłu, zamiast podejść bliżej i więcej zobaczyć. Myślę, że boicie się, że może któregoś z was wezmę za rękę, zaprowadzę na środek i będę kazał żonglować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji