Artykuły

Ale kto widział Petersburg...

...ten powie, że budowały go chyba szatany". Polakowi chodzącemu po mieście carów trudno uwolnić się od tego bezwzględnego Mickiewiczowskiego wersu. Polakowi związanemu z teatrem - jeszcze trudniej - pisze Dariusz Kosiński.

Każde miasto jest teatrem. Teatr - jakim go najlepiej znamy i natychmiast kojarzymy w naszej części świata - jest wytworem miasta. W mieście się narodził (nawet jeśli na drugim, "gorszym" brzegu), miasto umożliwiło jego rozkwit, miasto go żywiło i do dziś jest jego domem, mimo że kolejne grupy buntowników wyruszały poza nie w poszukiwaniu "nowego naturalnego środowiska". Ale ten związek jest dwukierunkowy. Teatr promieniuje też na miasto, zarażając jego tkankę spektakularnością lub wprost - teatralnością. Najbardziej reprezentacyjne części miast wielkich i małych - rynki, place, bulwary i prospekty - służyły i służą do dziś jako sceny i widownie, na które wkracza się, by pokazać sobie i innym własną elegancję, wyrafinowanie, hipsterską oryginalność, albo wypracowany w trudzie nonkonformizm.

Miejskie place i ulice były i są zajmowane na przestrzenie ceremonii i protestacji, miejsca rewolucyjnego burzenia starych dekoracji lub walki o wznoszenie nowych. Wszyscy wiemy (a lato 2017 jeszcze to przekonanie umocniło), że dla skutecznego wypowiedzenia swojego sposobu widzenia zbiorowego życia i dla skutecznego wpłynięcia na zmianę jego kształu trzeba wyjść na miejskie sceny manifestacji i demonstracji.

Każde miasto jest teatrem, ale każde nieco innym. Teatr Paryża, to nie jest teatr Warszawy, a teatrowi Londynu daleko od teatru Wenecji. Obserwacja tych różnic, ich doświadczanie w czasie wieczornej passagiaty, lub południowego lunchtime'u to jedna z wielkich przyjemności podróżowania po miastach. Ja w każdym razie pasjami lubię ten flaneuryczny teatr uczestnictwa i sprawia mi radość odkrywanie kolejnych scen i trwających na nich codziennych i niecodziennych przedstawień.

Z Petersburgiem sprawa jednak inna. I trudniejsza o wiele. Bo Petersburg to teatr prawdziwie monumentalny, obliczony nie na skalę monodramów pojedynczego przechodnia czy kameralnych przedstawień, tak typowych dla miast europejskiego Południa - Włoch, Grecji, Hiszpanii. Peteresburg istotnie nie jest na ludzką skalę i miał Adam rację wyczuwając w jego budowie działanie czegoś, co nad siły człowiecze. Dystans, który na mapie wydaje się wypadem za róg ulicy lub przechadzką o dwie przecznice, w rzeczywistości wymaga kilkunastominutowej wędrówki. Hotel w ścisłym centrum leży o pół godziny marszu kanionami ulic i brzegami rzek od serca miasta, czy też raczej od jego aorty głównej - Newy. Stanisław Wyspiański nigdy w Petersburgu nie był, a właśnie tu, jak nigdzie może indziej, teatr ogromny miasta tworzą wielkie powietrza przestrzenie, pełne ludzi i cieniów. Także cieniów Adama, który przez półtora roku mieszkał przy ulicy Kazańskiej, zaczynającej się obo soboru, gdzie dziś wierni kłaniają się przed ikoną, co miała swą cudowną mocą przegnać Polakow z Moskwy. Odgłosy opisywanej przez niego musztry na Placu Marsowym mieszają się z pospiesznym krokiem Puszkina wychodzącego z kawiarni na pojednek z D'Anthesem i skrzypieniem pióra Dostojewskiego, zapisującego scenę, którą przed chwilą zobaczył na placu Siennym. Ale wszystkie te dźwięki, słowa, obrazy i gesty wydają się płynąć gdzieś w dole, niemal niezauważane przez monumentalne ściany pałaców i przypominających pałace domów handlowych, kopuły soborów i fasady teatrów. Nawet niebo wydaje się tu wyższe, szersze, niewymazywalne w swojej niezanikającej latem jasności...

Co gorsza, monumentalizm Petersburga jest matematyczny. Nie tylko dlatego, że tak często opowiada się go przy pomocy wielkich liczb, ale przede wszystkim dlatego, że jego efekt jest obliczony z tą precyzją, która niektórych zachwyca, a innych przeraża, jednym i drugim każąc matematyczne uznawać za nieludzkie. Na tyłach Teatru Aleksandryjskiego ta matematyka ma własną scenę, stworzoną przez włoskiego architetkta miasta Carlo Rossiego. To zaprojektowana przez niego ulica, dziś nosząca (i słusznie!) imię swojego twórcy. Ma dokładnie 220 metrów długości, 22 metry szerokości, a stoją przy niej identyczne budynki każdy o wysokości 22 metrów. Żart? Nie sądzę - raczej demonstracja zasady i woli, której pozwolono tę zasadę zrealizować.

Chodząc po Petersburgu cały czas kłóciłem się wewnętrznie z Mickiewiczem, bo choć nieludzkość carskiej stolicy oczywista a upiory tysięcy wdeptanych w nadnewskie błota Moskali wciąż nawiedzają brzego Mojki i Kanału Gribojedowa, to jednak byłoby kłamstwem udawać, że ten wielki teatr miasta nie robi wrażenia, nie wywołuje zachwytu. I coż z tego, drogi Adamie, że sale Pałacu Zimowego to jeden wielki plagiat i prawdziwe szaleństwo eklektyzmu stylów poprzenoszonych z innych miejsc i innych czasów, skoro to właśnie ta jawna sztuczność tworzy scenografie, w których nasze fantazje o "innym świecie" moszczą się wygodnie i odnajdują wreszcie własne spełnienie? Co z tego, że wszystko tu jest wbrew naturze i wzrastaniu w ekologicznej spójności ducha z warunkami ziemi i nieba, skoro ten zamach przeciwko nim okazuje się tak trwały, że zapominamy o Krwawych Niedzielach i ciałach padających na bruk Placu Pałacowego? A może to właśnie jest dowód ostateczny - szeptał Adam idąc za mną krok w krok i nie dając spokoju - że teatralny zachwyt to wyrafinowana szatańska pokusa? Może właśnie dlatego trzeba go Dziadami egzorcyzmować, tworząc dramat słowiański, nieludzki inaczej, rodzący się w zrujnowanej kaplicy poza cerkwią, poza dworem, lub w wiejskiej chacie, gdzie bajarz rzuca garść wiórów w ogień, wywołując złotego ptaka zupełnie innego niż ten mechaniczny, którego przepych wciska w ziemię tłumy turystów w Zimowym Pałacu? Adam jest wieszcz, więc sprzeczać się z nim trudno, zwłaszcza gdy idzie się ulicą Zoszczego Rossi obok słynnej szkoły baletowej i muzeum teatralnego ku niemniej słynnej scenie. Więc tylko pod nosem dodaję, że jeśli szatany, to na pewno te najwyższe czynem, najbardziej wyrafinowane. Żaden domorosły Kusy, ani nawet szlachecki Boruta, ale ktoś jak ten, który o zachodzie słońca wyszedł na spacer w innej rosyjskiej metropolii i siadł na ławce opadal stawu na Patriarszych Prudach.

Broniłem do końca prawa do ulegania jego pokusie, choć przecież pamiętam, że sztuka na prac ludzkich wieży stać się powinna modlitwą najniższą anioła i zrodzić w kaplicy o wymiarach niewielkiej izby. Z ukąszenia teatrem monumentalnym Petersburga zostałem uleczony jednak dopiero kilka dni po wyjeździe, gdy na wielkiej wodnej scenie miasta naczelny reżyser Rosji i mniemany spadkobierca Piotrowej władzy zainscenizował paradny pokaz morskiej potęgi - defiladę marynarki w dniu jej święta. Scenografia Petersburga współbrzmiała tak harmonijnie z demonstracją imperialnej siły wojennej, że pogodziłem się z Adamem i już bez sporów wróciliśmy do skromnej izby posłuchać bajarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji