Baśń o Don Kichocie
"Ciekaw jestem. Jak kronikarze opiszą tę historyczną noc" - rzuca Don Kichot ze sceny Dramatycznego. I jest to wyzwanie. W kronikach trzeba by zapisać i sukces, i owacje, i entuzjazm aktorów nieobytych z musicalem, i lekkie zażenowanie, że klasykę gatunku przychodzi nam poznawać właściwie w 30 lat po Nowym Jorku. Nareszcie warto by zapamiętać to, co jest odkryciem największym: powrót mitu Don Kichota, naprawiacza świata z powieści nie czytywanej od pokoleń, wywołanie ducha idealizmu, aury poezji, przygody w starciu z prozą życia.
Dokładnie w 20 lat po naszej operetkowej prapremierze wrócił do Warszawy "Człowiek z La Manczy", brzydkie kaczątko z Washington Square (nie z Broadwayu, nikt tam nie uwierzył w sukces), największa niespodzianka teatru muzycznego, dziś już klasyczny, szacowny musical. Wrócił w wersji, która pozwala mówić o rzeczywistej prapremierze. Lejce Rosynanta trzyma Gruza, reżyser, który przejął musicalową pałeczkę po Danucie Baduszkowej w Gdyni i tam stworzył polski Broadway ("Jesus Christ Superstar", "Skrzypek na dachu". "Les Miserables").
Atrakcyjna formuła musicalu wydobywa dramaty egzystencji w sposób, na jaki może dać przyzwolenie współczesny pożeracz telewizyjnej rozrywki. To jedno. Drugie - musical o Don Kichocie ma ponadczasowy walor: muzykę Leigha (Hiszpania, flamenco i przynajmniej jeden wielki przebój "Impossible Dream" - "Śnić sen"). Na końcu wreszcie, choć nie na ostatku: przed naszymi oczyma rozgrywa się baśń o szalonym rycerzu, a prawo akcji pozwala cieszyć się tym dziwnym "westernem", który nie kończy się happy endem.
Tak. Tak się będzie oglądać tu i teraz "Człowieka z La Manczy". I bardzo dobrze. Wspaniale, jeśli ta karykaturalna groteska, ubrana w autentyczną anegdotę z życia Cervantesa (wtrącony do lochu w Sewilli, sam odgrywa sceny z romansu o rycerzu smętnego oblicza), okaże się co najmniej piękną opowieścią o szaleństwie prawości, urojeniach szczęścia i potrzebie walki z wiatrakami. Tu stają na ringu fantazja i pragmatyzm, karykatura i wysokiej próby humanizm, marzenia i realność. Czyż nie taki relatywizm znamy z życia? Myślę, że ta emocjonalna sfera spektaklu przysporzy mu najwięcej miłośników.
Co nie znaczy, że inni nie mają zasług. Przeciwnie. Przedstawienie jest urodziwe, orkiestra profesjonalna, aktorzy "w rolach"'. Najwięcej zaciekawienia budzi Wiktor Zborowski jako Don Kichot, aktor obdarzony idealnymi warunkami, świetnym głosem, bardzo współcześnie modelujący potrójną rolę Cervantesa - Don Kichota - Kichany. Na zmianę z nim, jako błędny rycerz powraca do Dramatycznego Krzysztof Gosztyła i jest to dobry znak. Teatr dokonał wielkiego wysiłku, przygotowując dwie obsady, a w niektórych rolach dodatkowe dublury. Można więc spotkać jedną z czterech Dulcynei, premierowa - Elżbieta Mrozińska, dowiodła, że temperament jest jej żywiołem, a dramatyzm siłą (pieśń Aldonzy). Obsada ogromna, role rólki, epizody, zabawna karczmarka Mirosławy Krajewskiej, krwisty oberżysta Krzysztofa Kołbasiuka, no i - oczywiście - Sancho Pansa; Jerzy Słonka, niedawno diaboliczny Boruta (w "Panu Twardowskim"), teraz wzruszający giermek-przyjaciel.
A poza tym lasery z "Metra", piękna praca świateł (rzadkość w teatrze), niepotrzebne zgrzytanie kurtyny w uwerturze... Będzie się narzekało, będzie się chodziło. Jak to u nas.