Artykuły

W poszukiwaniu harmonii

"Czarodziejski flet" Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Sjarona Minailo w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Krzysztof Stefański w Ruchu Muzycznym.

Ojciec Paminy umiera. Na łożu śmierci przekazuje dysk słoneczny, insygnium swej władzy, pod opiekę Sarastra. Ten wykorzystuje nowo nabytą moc, by nie dopuścić żony zmarłego władcy do jego łoża. Z głośników sączy się głos Jerzego Radziwiłłowicza, który tłumaczy Paminie decyzję ojca: kobieta jest za słaba, zbyt często ulega emocjom, potrzebuje męskiej opieki i dlatego nie może sprawować władzy. W ten sposób rozpoczyna się najnowsza realizacja "Czarodziejskiego fletu" Mozarta w Teatrze Wielkim w Poznaniu.

Reżyser spektaklu Sjaron Minailo wraz z dramaturgiem Krystianem Ladą przedstawiają w tej scenie swoją interpretację dzieła w sposób rażąco dosłowny. Świat jest spolaryzowany, w tym przypadku na świat mężczyzn i kobiet, a obie strony wzajemnie zasypują się oszczerstwami. Dopiero związek Paminy i Tarnina stara się przezwyciężyć ten binarny podział poprzez poszukiwanie harmonii. To właśnie Pamina staje się w tej realizacji centralną postacią, której historię odkrywamy w kolejnych wspomnieniach jej ojca. Ich deklamacja zastępuje wpisane w libretto Schikanedera partie mówione. Trudne doświadczenia Paminy - przetrzymywanie przez Sarastra, umizgi Mónostatosa, gniew Królowej Nocy czy bolesne milczenie Tarnina (związanego próbą w świątyni Sarastra) - pozwalają jej wskazać naiwnemu młodzieńcowi inną drogę.

Usunięcie partii mówionych nie jest nowym pomysłem, jednak skutkuje lukami w całej historii. Najbardziej brakuje w tej wersji introdukcji Papageny, która w oryginale z początku pojawia się przecież jako postać mówiona. Z tym wątkiem autorzy spektaklu poradzili sobie najgorzej, więc trudno zrozumieć załamanie Papagena w drugim akcie, jeśli nie wiemy, za kim tak rozpacza. Poważniejszy problem stanowiła jakość tekstów - wspomnień ojca Paminy, którymi zastąpiono dialogi. Były stylistycznie niespójne, przechodziły od prostej dosłowności, poprzez naiwną wspominkowość (akurat dwa najbardziej udane teksty o Paminie kąpiącej się i litującej nad martwym gołębiem), aż po pełen patosu mistycyzm. Co więcej, można było odnieść wrażenie, że wprowadzenie dodatkowych tekstów wyjaśniających interpretację dzieła zwalnia reżysera z obowiązku stworzenia przekonujących relacji między postaciami na scenie. Zetknięcie się Mónostatosa z Papagenem - tak dobrze wpisujące się w deklarowaną koncepcję reżysera jako spotkanie dwóch Innych - nie niosło ze sobą żadnej treści i stanowiło zmarnowaną szansę.

Warstwę wizualną spektaklu ratowały kostiumy zaprojektowane przez samego reżysera we współpracy z Natalią Piątkowską, które w zaskakujący sposób łączyły futuryzm z historyzmem, jakby rzecz działa się "dawno temu w odległej galaktyce". Interesująco prezentowała się także scenografia przygotowana przez Douwe Hibamę, przedstawiająca gigantyczną kamienną turbinę, powoli i nieubłaganie obracającą się z tyłu sceny, jak również dwa wielkie kręgi - miedziany i srebrzysty, przypominający odwrócony bęben, symbolizujące słońce i księżyc: atrybuty Sarastra i Królowej Nocy. Ciekawa była również obrotowa konstrukcja z żarówkami towarzysząca zawsze dźwiękom dzwonków Papagena, choć jej symbolika nie była do końca czytelna.

Spektakl był bardzo nierówny pod względem muzycznym. Słabo przygotowane zostały fragmenty ansamblowe, szczególnie ż udziałem Trzech Dam czy Chłopców. Brakowało w nich koordynacji, a poszczególne głosy nie łączyły się dobrze ze sobą. Na szczęście parę pozytywów można było znaleźć wśród solistów - Paweł Brożek umiejętnie podkreślał młodzieńczą naiwność Tarnina swoim miękkim i delikatnym głosem, za to Pamina Romy Jakubowskiej-Handke brzmiała nieco zbyt dojrzale. Aleksandra Olczyk w roli Królowej Nocy była bezbłędna w koloraturach i potrafiła przekazać tęsknotę arii z pierwszego aktu i furię z drugiego. Postać Papagena zdawała się idealnie odpowiadać temperamentowi Jaromira Trafankowskiego, lecz Monostatos Marka Szymańskiego wypadł dość blado. Nieprzekonujący był też Sarastro Szymona Kobylińskiego, któremu głos więznął gdzieś w gardle. Przygotowana przez Gabriela Chmurę orkiestra miała duże problemy z synchronizacją ze śpiewakami, a nawet cień imitacji w uwerturze budził popłoch wśród muzyków.

Teatr Wielki w Poznaniu od paru lat poszukuje nowych dróg i harmonii pomiędzy tym, co w operze tradycyjne i tym, co współczesne. Tym razem jednak zabrnął w ślepą uliczkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji