Farsa w łagrze
Coś nie gra w "Rewizorze"' na scenie Teatru Polskiego (premiera: 29 czerwca br., spektakl oglądałem 1 bm.). I to od podniesienia kurtyny, a nawet jeszcze wcześniej. Już wtedy zauważamy bowiem, że program do tego przedstawienia zredagował aż cztery lata temu zmarły w 1985 r. Zbigniew Krawczykowski w opracowaniu graficznym nieżyjącego już Zenona Januszewskiego. Ich praca nie poszła na marne.
Znaczy to jednak, że Kazimierz Dejmek nosił się z zamiarem wystawienia arcykomedii Mikołaja Gogola w czasach, kiedy po kraju szalały jeszcze z kontrolami rozmaite inspekcje wojskowe i robotnicze. Być może świadomie przesunął tę premierę, aby uniknąć tanich skojarzeń. Spodziewałem się jednak, że postara się teraz o świetną obsadę i zagra nam sztukę po bożemu, dając swoim zwyczajem solidne przedstawienie aktorskie, co nie jest zresztą takie proste po niezapomnianej realizacji telewizyjnej "Rewizora" z wybitnymi kreacjami Łomnickiego i Pszoniaka, z Seniuk i Szczepkowską...
Tymczasem reżyser odstąpił od własnych zwyczajów i nieoczekiwanie pchnął "Rewizora" w objęcia surrealizmu. "Zrozumiałem - cytuje Gogola - że w utworach moich śmieję się na próżno, bez celu, sam nie wiedząc po co. Jeżeli śmiać się, to już śmiać się mocno, i z tego, co rzeczywiście zasługuje na ośmieszenie. W "Rewizorze" postanowiłem zebrać razem wszystko, co szpetne w Rosji". I śmieje się do rozpuku za plecami zanoszącego się od śmiechu Jana Englerta w roli Chlestakowa. I obaj prześmiewają "Rewizora", bawiąc się setnie. Znacznie lepiej niż my na widowni ich przedstawienia.
Krzysztofowi Pankiewiczowi bardzo to odpowiada. Surrealizm nie jest mu obcy ani w malarstwie, ani w teatrze. Jego dekoracja przenosi więc "Rewizora" w ponurą łagrową scenerię, skomponowaną z płotów, furt, wież, kładek, schodów, szlabanów i strażniczych budek. Nad szpetną tą, a jakże piękną zarazem zabudową sceny obrotowej wiszą na horyzoncie ciężkie, deszczowe chmury, a opłotkami krzątają się - trochę nieswoi - aktorzy w historycznych kostiumach z ustami pełnymi tekstu Gogola w tłumaczeniu Juliana Tuwima. Sprawiają chwilami wrażenie jakby zjawili się tu przez pomyłkę, mylą termin przedstawienia, w dekoracji do zupełnie innej sztuki.
Grają jednak. Nie mają innego wyjścia, skoro kurtyna poszła już w górę. Ale jakoś bez przekonania. Jakby wyczuwali, że w tej scenerii przydałyby się nieco inne środki aktorskie aniżeli dyktuje im realizm Gogola, kostium i komediowa konwencja. Jakie? Na to nikt bodaj nie miał dobrego pomysłu. Każdy radzi więc sobie jak dyktuje mu jego aktorski zmysł i sceniczne doświadczenie. Skutki są rozmaite, choć poziom zawodowy wysoki. Barbara Horawianka nie czuje się chyba najlepiej w roli wartej jeszcze i chętnej do grzechu mamusi. Łucja Żarnecka jako prowincjonalna panna na wydaniu jest mało wyrazista. Janusz Zakrzeński w roli Horodniczego przypominał mi Cześnika z Fredry, a Ignacy Machowski (wizytator szkół), Andrzej Balcerzak (sędzia), Lech Ordon (wizytator zakładów, dobroczynnych) i Damian Damięcki (Bobczyński) - samych siebie z wcześniejszych wcieleń scenicznych. Wiesław Gołas jako naczelnik poczty jest po swojemu komiczny, ale tak przy tym zagubiony w tekście, że dopiero Lech Ordon wyprowadził go na prostą w finale przedstawienia. Jedynie Bogdan Baer z wrodzoną aptekarską precyzją konstruuje oryginalny, przezabawny portret sceniczny obywatela Dobczyńskiego, który jest równie jak ja zadziwiony wyczynami Jana Englerta jako Chlestakowa.
Jego występ to czysta błazenada z komedii dell`arte rodem. Prowadzony od wejścia jako autentyczny przygłup. Chlestakow Englerta traci wiarygodność zanim jeszcze uznany zostaje za rewizora. Szarżuje bez umiaru, wymusza śmiech na widowni, doprowadza do irytacji. To za jego sprawą doskonała komedia satyryczna Gogola ustępuje na scenie farsie, a krytycyzm "Rewizora" - pustej rozrywce. Zupełnie niepotrzebnie.
I kiedy wreszcie znakomity aktor uwalnia nas od swoich dowcipów, wyprowadzony już ze sztuki przez Gogola, a pozostali wykonawcy usiłują jeszcze uratować myśl i puentę "Rewizora"', nic nie daje się już zrobić.
- Dlaczego się nie śmiejecie?- chciałby zapytać wtedy zakłopotany Janusz Zakrzeński zmęczoną publiczność Teatru Polskiego, trawestując słynną finałową, kwestię Horodniczego. - Z samych siebie się śmiejecie! - chciało by się odpowiedzieć z widowni słowami Gogola, kierując je do twórców "Rewizora" w Teatrze Polskim.