Artykuły

Warto grać Racine'a

Dopiero po trzystu latach doczekaliśmy się w Warszawie polskiej prapremiery "Bereniki", a w ogóle Racine jest u nas bardzo mało grywany, na afiszach pojawia się od czasu do czasu właściwie tylko "Fedra". Nie mamy zresztą wciąż naprawdę dobrego przekładu żadnej z jego największych tragedii, ani "Fedry", ani "Brytannika", ani "Bereniki". Nie jesteśmy zresztą pod, tym względem odosobnieni. Radne, jak rzadko który z wielkich klasyków francuskich, jest przede wszystkim pisarzem narodowym. U siebie w kraju jest ciągle grywany, na nim i na Corneille'u kształtuje się do dziś styl gry aktorów francuskich. Gdzie indziej jest uznawany i podziwiany, ale grywa się go już dużo, dużo mniej. Utarło się bowiem przekonanie, że cały Racine, to właściwie pewna konwencja gry, kojarząca się z patosem i deklamacją i świetny wiersz stawiający ogromne wymagania tłumaczowi. A to przecież nie wszystko. Choć i tak niemało. Bo dobrej deklamacji i patosu, który nie kojarzyłby się z romantyczną pozą, bardzo nam w dzisiejszym teatrze polskim brakuje. Racine, to szkoła klasyki, ale nie tylko w jej historycznym znaczeniu, przez jaką przeszedł nasz teatr jeszcze za czasów Osińskiego. To przede wszystkim szkoła niezwykłej dyscypliny artystycznej i myślowej, zawarta w pozornie zimnych i pompatycznych dziełach wielkiego buntownika, i konformisty zarazem. Zaplątanego w niesamowitą sytuację wychowanka Port Royal, skłóconego z jansenistami, a prześladowanego za swoje młodzieńcze -przekonania, do których powrócił pod koniec życia.

Trudno dzisiaj grać Racine'a. I trudno go przekładać. Albo trzeba decydować się na swoisty, pastisz na przedstawienie w "stylu epoki", albo na jakąś godziwą metodę uwspółcześnienia. Przekład Kazimierza Brończyka, którym posłużono się w warszawskim przedstawieniu "Bereniki", stoi niestety pomiędzy tymi dwiema koncepcjami. Niejednolita, choć wyraźnie w stronę uwspółcześnienia poprowadzona jest scenografia Pankiewicza: świetnie wykorzystane olbrzymie, wlokące się po ziemi płaszcze zastępujące i dekoracje i kostium zarazem, i niepotrzebny, choć efektowny - symbol - którego u Racine'a nie ma. Ogrywanie tego nie istniejącego symbolu stanowi też od czasu do czasu niepotrzebny zgrzyt w bardzo zdecydowanej i czystej reżysersko inscenizacji Hanuszkiewicza. Bo Zofia Rysiówna (Berenika), Adam Hanuszkiewicz (Tytus), a także Tadeusz Czechowski (Antioch) dają tu pokaz gry bardzo wyrównanej, precyzyjnie - choć może zbyt wyraźnie wystudiowanej, z cenną próbą współczesnego ujęcia klasycznego patosu poprzez dokładne wyważenie scen rozgrywanych zupełnie zimno i gwałtownych wybuchów głosu i gestu. Ten styl gry uwypukla formalną stronę tragedii Racine'a, która wbrew pozorom nie jest koncertem monologów, ale przeplata gwałtowne spory ze scenami "spowiedzi", w których bohaterowie zwracają się do przydzielonych im przez autora powierników. W roli owych "spowiedników" dzielnie sekundowali protagonistom warszawskiego przedstawienia Elżbieta Wieczorkowska (Fenika) i Juliusz Łuszczewski (Paulin).

A na zakończenie można powiedzieć tylko jedno: warto grać Racine'a w Warszawie, na jego następną prapremierę nie powinniśmy znowu czekać trzysta lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji