Odrabianie lekcji
Rozmowa z Piotrem Cieślakiem, aktorem, reżyserem, dyrektorem Teatru Dramatycznego w Warszawie
- Rozpoczął się rok akademicki, w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej odbyła się już premiera dyplomowego przedstawienia. Jako pełnomocnik rektora do spraw odbudowy teatru szkolnego jest Pan jedną z najbardziej kompetentnych osób, które mogą odpowiedzieć na pytanie, kiedy dyplomy odbywać się będą w teatrze przy Miodowej.
- Byłoby dobrze jak najszybciej otworzyć teatr dla publiczności. Jednak zwyciężyła druga koncepcja - rektora Jana Englerta i rektora Andrzeja Łapickiego - wstrzymanie tego momentu do chwili definitywnego ukończenia odbudowy teatru. Bo chociaż scena jest właściwie gotowa, nie ma całego "zaplecza": dojścia do teatru (z bramy przy Miodowej 22), szatni, toalet. Komitet Badań Naukowych przydzielił nam w tym roku kwotę na inwestycje i mam nadzieję, że te pieniądze pójdą właśnie na teatr. Jeśli tak, to za rok wszystko powinno być gotowe.
- Tymczasem kolejny rocznik absolwentów opuścił szkolne sale i próbuje swoich sił na profesjonalnych scenach. Dużo mówi się o trudnym starcie młodzieży aktorskiej, o kryzysie w teatrze...
- ... moim zdaniem nie ma kryzysu w teatrze, jest tylko zmiana jego społecznej funkcji. Teatr przez długi czas pełnił funkcje polityczne, kreował pewne postawy. To się skończyło wraz z nastaniem - jak to się mówi - wolności. Trzeba znaleźć nowy sposób komunikacji ze społeczeństwem w nowej rzeczywistości. Nie ma powrotu do teatru aluzji. Trzeba wychować nowego widza i nauczyć się z nim rozmawiać.
- Czy oznacza to zmianę modelu nauczania zawodu aktora? -Przypuszczam, że tak. Moim zdaniem powinno się teraz program Szkoły Teatralnej realizować przez dwa pierwsze lata po zelwerowiczowsku, dwa kolejne - po schillerowsku. A więc najpierw dwa lata swoistego zamkniętego konwentu, który proponował Zelwerowicz - po to, by kształtować gusta tych młodych ludzi, pewną pokorę wobec zawodu; by nie wypaczyły ich byle oklaski. A trzeci i czwarty rok traktować po schillerowsku, co oznacza jak najżywszy kontakt z realnym życiem teatralnym. Między innymi dlatego trzeba jak najszybciej otworzyć teatr szkolny. Nie jako jedną z sal szkoły, lecz jako pełnoprawną jednostkę teatralną. Powinna ona służyć różnym celom: być miejscem przedstawień dyplomowych i warsztatów młodych reżyserów, ale i przedstawień z udziałem studentów i profesorów, zawodowych aktorów. W teatrze szkolnym mógłby też działać Teatr Absolwenta, wystawiający przedstawienia z udziałem grup absolwentów naszej szkoły. Byłaby to szansa spotkania się na jednej scenie tych, którym się udało z tymi, którzy noszą halabardę, i nawet tymi, którzy po opuszczeniu szkolnych murów w ogóle nie znaleźli sobie miejsca w zawodzie. Teatr szkolny mógłby też proponować przedstawienia adresowane do bardzo określonych kręgów - np. ludzi niepełnosprawnych, młodzieży szkolnej. Wszystko po to, by młodzi aktorzy jak najwcześniej mieli kontakt z możliwie najszerszą publicznością. Nie tylko z widownią szkolną, która w gruncie rzeczy jest bardzo rodzinna, środowiskowa i zamknięta.
- Czy to nie kłóci się z postulatem rektora Łapickiego, który w inauguracyjnym przemówieniu wyraził nadzieję na ograniczenie pozaszkolnej aktywności studentów?
- Jego wypowiedź dotyczy słuchaczy pierwszych 2 lat. I bardzo ładnie komponuje się z tym, o czym mówiłem przed chwilą: dwa pierwsze lata zamknięte - od trzeciego - otwartość. Poza tym naszą, nauczycieli rolą jest np. uzmysłowienie młodzieży choćby tego, że jeśli nieznany aktor pozwoli się raz skojarzyć z margaryną mleczną, to przez 10 lat będzie kojarzony z margaryną mleczną. I jeszcze jedno: żeby wychować 3, 4 zdolnych aktorów, trzeba przyjąć 25 kandydatów. Trochę jak w sporcie - musi istnieć masowość, by dało się wyłonić elitę. Reszta pójdzie do usług. A zapotrzebowania na usług jest dość. Powstają prywatne telewizje, jest olbrzymi rynek reklam... Nie mam nic przeciwko udziałowi naszych absolwentów w usługach. Proszę zobaczyć, jak dobrze wykonują oni funkcje z pogranicza zawodu aktora - np. prezenterów telewizyjnych, że wspomnę choćby Macieja Orłosia.
- A jak radzą sobie w zawodzie aktora? Obejmując funkcję dyrektora Teatru Dramatycznego zyskał pan dodatkową optykę, może pan oceniać już nie tylko z punktu widzenia pedagoga i reżysera - może pan przyglądać się konkretnej (w tym teatrze dosyć sporej) grupie młodzieży aktorskiej.
- Dla warszawskiej PWST Teatr Dramatyczny był dosyć interesujący - przynajmniej za dyrekcji Prusa - bo zdecydowanie stawiał na młodych aktorów, tu rzeczywiście dawano im szansę. W zespole Dramatycznego jest parę osób naprawdę liczących się w młodym pokoleniu, wyrastających na znaczących aktorów. Jeżeli pozostanę w tym teatrze (to trochę skomplikowane - jestem na razie gospodarzem najbliższego sezonu), będę "odświeżał" zespół absolwentami szkół teatralnych.
- Jaką rolę pełni w tym dziele repertuar? Jedną z pierwszych zapowiadanych przez pana premier ma być spektakl oparty na motywach "Wesela u drobnomieszczan" Brechta, który to tekst był również podstawą niedawnego dyplomu studentów w pana reżyserii.
- To dość powszechne zjawisko - wielu reżyserów przygotowuje coś najpierw ze studentami w szkole, a potem z zawodowymi aktorami w teatrze, np. Jerzy Jarocki. Rzeczywiście, robiłem ze studentami "Wesele u drobnomieszczan". W tej grupie była Małgosia Rudzka - dziś aktorka Teatru Dramatycznego, uważam jej rolę Panny Młodej za bardzo znaczącą. Warto ją powtórzyć. Szkolne przedstawienie bardzo się podobało. Studenci pokazali je już w formie scen na drugim roku na międzynarodowym festiwalu "Brecht w wyższym szkolnictwie teatralnym". Potem - jako pełny spektakl na roku dyplomowym - "Wesele..." było w Glasgow, Leningradzie i Amsterdamie. Dlatego wiele sprawdzonych pomysłów z tamtego przedstawienia chciałbym przenieść do nowej wersji. W nowej obsadzie, bo poza Małgorzatą Rudzką grają zupełnie inni aktorzy.
- Co jeszcze znalazło się w planach Dramatycznego na ten sezon?
- Chcę przede wszystkim zdobyć publiczność. To bardzo duży teatr - niedobry teatr na nowe czasy. Dlatego szukam tekstów, które byłyby ciekawe dla jak najszerszych kręgów widowni. Uważam za bardzo ważne zatrzymanie publiczności "Metra". To pokaźna część widowni Dramatycznego "Metro" jest przedstawieniem mocno wyeksploatowanym, ale trzeba się postarać, by ci młodzi ludzie, którzy przychodzili tutaj na ten musical, zechcieli przychodzić nadal. Stąd pomysł "Człowieka z La Manchy", musicalu z tekstem Dela Wassermana na motywach z "Don Kichota", w reżyserii (dodatkowa zachęta) Jerzego Gruzy. Następną premierą na dużej scenie, którą zamówiłem w tłumaczeniu Michała Ronikiera, będzie utwór angielskiego autora Johna Guare'a "Szósty stopień oddalenia". Zygmunt Hübner mawiał, że w każdym przedstawieniu musi być jakiś hak. Nazwisko aktora czy reżysera, wielki autor, "coś" w treści sztuki. W tym przypadku "haków" powinno być kilka. Jednym z nich jest rola dla ciemnoskórego aktora. A my mamy przecież niedawnego absolwenta warszawskiej PWST - Omara Sangare. Kolejnym "hakiem" będzie z pewnością Elżbieta Czyżewska, która specjalnie dla roli w tej sztuce znów przyjedzie do Polski. I wreszcie trzeci as - kto wie, czy nie najważniejszy - reżyser: Gustaw Holoubek. Wierzę, że jeżeli on nie dotknie tego miejsca swoją ręką, to nic się tutaj nie "odczaruje". Poza tym będę się starał zorganizować w Dramatycznym Dni Teatru Starego, niezależnie od Spotkań Teatralnych. Po prostu grzechem byłoby nie wykorzystać faktu, że nasz teatru jest idealnym odpowiednikiem, bardzo podobnej w sensie techniczno-gabarytowym, sali Starego Teatru. Chciałbym też, żeby reżyserował tu Jerzy Jarocki i inni reżyserzy Starego Teatru. I Maciej Prus, którego obecność w Dramatycznym jest moim zdaniem konieczna. To wszystko dotyczy dużej sceny. Natomiast na scenach małych będziemy mogli pozwolić sobie na przedstawienia adresowane do mniejszego grona odbiorców. W najbliższych planach m. in. "Przemiany" Kafki w reżyserii Zbigniewa Brzozy (który robił już ten spektakl w Łodzi, za co zresztą został nagrodzony) i "Trzy siostry" Czechowa - kontynuacja eksperymentów z klasyką Andrzeja Domalika. A pod koniec sezonu chciałbym wystawić bardzo ciekawą sztukę Nicka Deara "Sztuka sukcesu", w reżyserii Filipa Boehma. Rzecz o sztuce, pieniądzach i polityce.
- Wspomniał pan o "małych scenach" - skąd ta liczba mnoga?
- Sądzę, że można wykorzystać kilka miejsc, które są w tym teatrze. Otoczyć mało ryzykowną "fabrykę", jaką powinna stać się duża scena, kilkoma satelitami. Stworzyć niejako kilka alternatywnych tanich (np. w sensie nakładów na dekoracje) i ambitnych teatrzyków. Chciałbym ożywić kawiarnię aktorów. Jest w teatrze dużo śpiewających aktorów, sporo śpiewającej młodzieży jest też w warszawskiej PWST. Dopóki nie ma teatru szkolnego mógłbym ich zaprosić tutaj. Chcemy też uruchomić malarnię. Na grudzień przewidziana jest premiera sztuki Mrożka "List, filozof i serenada", którą zainaugurujemy działalność sceny w Sali Wystawowej. Przy okazji premiery nadamy temu miejscu imię Witolda Zatorskiego.
- Czy zajęty realizacją tych bogatych planów pedagogicznych i dyrektorskich znajdzie pan czas na pracę reżysera i aktora?
- Byłem przez długi czas pod wpływem osobowości Zygmunta Hübnera, czuję się jego uczniem. I tak naprawdę jedyną rzeczą, która mnie fascynuje w tej roli "Gospodarza Sezonu" w Dramatycznym jest możliwość odrobienia lekcji, którą dał mi mistrz Hübner. Lekcji dyrektorowania i nie tylko. Dlatego ustawiam się na pozycji zapasowego reżysera. Większą radość da mi zaproszenie znaczących reżyserów niż samodzielna reżyseria. Przede wszystkim chcę poświęcić się swemu pierwszemu obowiązkowi - dyrektorowaniu.
Rozmawiała NATALIA ADASZYŃSKA