Artykuły

Waterloo

Generał Cambronne zapisał się na dobre w historii dopiero pod Waterloo. Tam to bowiem miał według jednych krzyknąć - nie milknące do dziś - "merde!" (co się na polski wykłada: "gówno!"), według innych zaś powiedział: "Gwardia nie ustępuje, gwardia umiera!". Oba te posłania Cambronne'a mają aktualny sens nie tyle w odniesieniu do armii francuskiej, co teatru polskiego w ogóle, bowiem sytuacja naszych scen (zwłaszcza z perspektywy kończącego się roku, a nawet lat kilku) przypomina żywo sytuację wojsk napoleońskich w czasie bitwy pod Waterloo. Ze świetnej nieoczekiwanie przekształciła się w złą, aż stoczyła się ku beznadziejnej. W znacznej mierze przypisać to należy wsłuchaniu się w rozkaz, który wymagał by gwardia starych wiarusów trwała do śmierci nie podając tyłów. Nasze wiarusy teatralne postanowiły więc nie ustępować, ale trzymać się do zgonu. Merde!

Z wiekiem sposób widzenia świata, własnego zawodu, metod rozwiązywania kryzysowych sytuacji, szybkość reakcji, odwaga w podejmowaniu decyzji itp. kwestie stanowiące o sprawnym działaniu prowadzonych placówek - ulegają podobnym zmianom jak naczynia krwionośne starzejącej się kadry: wapnieją. Kanały przekazu informacji stają się niedrożne, miejsce błogosławionej elastyczności zajmuje postrach złamań, powtórki zastępują odkrycia, wzór wymaga od życia, by się pokornie doń naginało. I dzieje się tak na każdym kroku: w gospodarce, życiu społecznym, nauce, sztuce. Aby uchronić od sklerozy którąkolwiek z dziedzin naszej pospólnej egzystencji, niezbędny jest stały proces wypychania starych przez młodych, wymieniania anemicznej, wystygłej krwi na krew gorącą i świeżą. Nie trzeba się specjalnie rozglądać po świecie by stwierdzić, że wszędzie tam, gdzie ów proces wymiany pokoleń ulega przyhamowaniu, daje to opłakane rezultaty, a i tak nieuniknione przywrócenie równowagi przez kurację odmładzającą przybiera charakter jeszcze bardziej brutalny i gwałtowny. Władanie czymkolwiek na zasadzie zasiedzenia jest niebezpieczne, niezależnie od tego, czy jego przedmiotem jest państwo, kooperacja gospodarcza, partia polityczna, katedra naukowa, redakcja gazety, fotel dyrektorski, budka z piwem lub nawet teatr.

Przed kilku laty na tym miejscu miałem okazję dzielić się z mymi Czytelnikami uwagami dotyczącymi nietrwałej prosperity dyrekcji teatralnych. Chodziło o to, że zbyt długie sprawowanie funkcji kierowniczych w każdym, najdoskonalej nawet prowadzonym teatrze, musi doprowadzić do kryzysu artystycznego i organizacyjnego. Historia naszych teatrów zna tego niezliczone przykłady. Po kilku: 7-6 latach sukcesów okazywało się nagle, że kolejna doskonała, wypróbowana placówka, zaczyna jakoś gasnąć, flaczeje, sypią się z niej trociny. Nie bardzo wiadomo czemu, bo przecież nikt ani nic się nie zmieniło...

Właśnie nikt ani nic. Drobiazg. Tylko o ten drobiazg chodzi, bo ciągłe zmiany, to odnawianie programu, zmiany to odradzanie się życia, to najpewniejszy lek przeciwko skostnieniu, będącemu śmiercią wszelkiej sztuki. Teatr, bardziej niż inne dyscypliny artystyczne, zależny jest od widowni. Po prostu dlatego, że dzieła scenicznego: przedstawienia, nie można zatrzymać, odstawić na później, przeczekać z nim do lepszych czasów. Zawsze jest ono teraz, zawsze na żywo rodzi się i natychmiast po urodzeniu umiera. Otóż z tego tytułu musi zawładnąć publicznością teraz i tutaj, a nie potem i tam. Publiczność zaś zmienia się w swoich upodobaniach, oczekiwaniach, nastrojach szybciej (bo naturalnie, nie potrzebuje do tego nominacyjnych dekretów) niźli dyrektorzy teatrów. Szybciej i wyraźniej, gwałtowniej.

Teatr, który gaśnie we własnej doskonałości, przestaje być doskonały dla odbiorców z widowni, choć może jeszcze cieszyć się uznaniem profesjonalistów (w tym także krytyków). Ale cóż z tego?

Z początkiem tego sezonu miałem okazję odbycia rozmowy z dyrektorem pewnego znakomitego (ongiś), choć już podupadłego (obecnie), teatru. Zastanawialiśmy się nad metodami terapeutycznymi, które byłyby w stanie przywrócić utracone siły tej placówce. Mój rozmówca, człowiek doświadczony, znany ze swych talentów organizacyjnych i niebywałej rzutkości we wszelkich koncepcjach personalnych związanych z kadrą reżyserską obracał się niezmiennie w kręgu kilku nazwisk lśniących coraz bardziej słabnącym blaskiem niedawnej chwały. Wszystko panowie po półwieczu, a więc ludzie starsi, a w zawodzie reżyserskim nawet zupełnie starzy. W zawodzie, ale nie dyrektorskim myśleniu, zmierzającym nieustannie ku pewniakom. Ku inscenizacjom już osławionym, ludziom udekorowanym, pozycjom wypróbowanym. A przecież w sztuce, zwłaszcza wówczas, gdy trzeba wygrzebywać się z "dołka", jedynym pewniakiem jest iść na niepewne. Jedynym godnym uwagi nazwiskiem jest brak nazwiska, jedyną inscenizacją, której można ufać, jest inscenizacja, jakiej nie było. Tylko to bowiem potrafi dogonić czas widowni, wyprzedzający dekrety, państwowe nagrody, zgodny chór pochwał i nudę przetrawionego teatru. Nudę perfekcyjności w docieraniu skomplikowanego mechanizmu. Mechanizmu zastępującego erupcję. Pewności w miejscu niespodzianki. Zabezpieczającej siatki, wówczas gdy widownia czeka ryzykownego salta.

Mój dyrektor, słusznie czerpiąc z doświadczeń własnej praktyki, znajdował najpewniejsze rozwiązanie w dogadywaniu się z kandydatami na temat mieszkań, wyjazdów, norm itp. (a nie ról, sztuk, obrad i terminów) - słowem tego wszystkiego, na czym w latach budowania "drugiej Polski" jechał nasz teatr od sukcesu do sukcesu. I niewątpliwie owe "majonezy" podsuwane twórcom wówczas ułatwiały im życie i uprzyjemniały pracę. Ale majonezowa polityka skończyła się wraz z "drugą Polską", nieustannym pasmem sukcesów na łamach prasy i w słowotoku dziennika telewizyjnego. Obecna droga ku odbudowie teatru nie może być powtórzeniem tamtej drogi, tak miłej i przyjemnej, ale prowadzącej prosto ku przepaści, ku skale tarpejskiej, z której w pewnym momencie nasza PT Publiczność zaczęła spychać w niebyt dworsko-reprezentacyjny pokazowy teatr. Wcale nie taki zły zresztą, tylko jakoś okropnie wyobcowany społecznie. Nieprzystający do ludzi, a przylepiony do instytucji.

Szajna, który przez lata pełnił funkcję naszego naczelnego awangardysty, odznaczał się tym, że nigdy nie starał się drapować w kostium młodzieżowca, co zazwyczaj tak bliskie bywa awangardzie. Zawsze bardzo poważnie traktował to, co robi, sumując skrupulatnie dokumentację swoich, jakże zasłużonych, sukcesów. Nie znosił żartów z tego, co czyni, nawet jeśli miały one charakter dobrotliwy i przyjacielski. I ten człowiek, którego trudno było sobie wyobrazić poza własnym teatrem, z chwilą, gdy szybki obrót trybów czasu zaczął niszczyć strukturę, w której budował swą wersję awangardy, po prostu odszedł. Powiela po świecie nowe inscenizacje starej "Repliki" - dzieła wybitnego, trwale zapisanego w historii naszego teatru, ale czyni to jakby na boku, trochę prywatnie, pozwalając w zbudowanym przez siebie warsztacie przelewać się fałom młodości. Mądry i rzetelny artysta, wyczuwający jak mało kto czas nie tylko swój (a dla Szajny jest to nieustannie czas lagrowy, stygmatem śmierci znaczony), ale i nadchodzący. Ten ostatni - akceptując poprzez męską decyzję uwolnienia pola następcom.

Podobnie uczynił Erwin Axer, który nigdy awangardystą nie był, zawsze reprezentując teatr tradycyjny, jakkolwiek pod jego dyrekcją odbyła się polska prapremiera "Czekając na Godota" Becketta. Tradycjonalizm Axera polegał bowiem na kulcie dramatu (tekstu) i aktorstwa - jako podstawowych sił nośnych teatru. Dalej: ograniczaniu się do repertuaru o marce ustalonej, pewnej i głośnej. Wreszcie tzw. wyrobionej publiczności, kręgu "krewnych i przyjaciół" z dobrego towarzystwa. Inna rzecz, że w rozmaitych okresach zupełnie kto inny na owo "dobre towarzystwo" się składał. No i gdy minęła epoka formowania się owego "towarzystwa", a wszystko stało się płynne, Axer usunął się na emerytalne wakacje (podobnie jak Szajna, choć w nieco późniejszym wieku), zostawiając następnej generacji swój warsztat, który z większym lub mniejszym sukcesem usiłuje powtarzać axerowska formułę. Niemożliwą jednak do powtórzenia po czasie, który umarł.

Niestety, jednak poza tymi dwoma szlachetnymi wyjątkami niełatwo jest znaleźć w naszym teatrze podobne przykłady artystycznej odpowiedzialności w postępowaniu. Gwardia wytrwale czeka na śmierć, ale sama nie ustępuje. Jest to tym łatwiejsze, że w teatrze polskim udało się wbić w głowy ludziom przeświadczenie, że trzydziestolatek to osesek, czterdziestolatek - to młodzieniec, a pełnia twórczości następuje po półwieczu, to znaczy wówczas, gdy reżyser nic już nowego nie potrafi zazwyczaj wydumać. Dyrekcje rozdawane bywają ludziom wypróbowanym, tzn. takim, którzy przestali ryzykować, a dążą jedynie do utrzymania status quo. I, ze swojego punktu widzenia, mają rację, bo nic więcej nie uda im się już zrobić. Za późno. Ale osiadając na tej opoce wszelakiej pewności i wszechstronnych zabezpieczeń jakże się potem musimy dziwić, że teatr sam więdnie trawiony sclerosis multiplex. Rozsianą po całym organizmie i wszechstronną.

Mam wrażenie, że bez drastycznego zabiegu przetaczania krwi (tzn. upuszczania starej i pompowania nowej) w żyłach polskiego teatru, nie doczekamy się nowej werwy i siły na naszych scenach. Gadanie o szansach młodych, bez dopuszczania ich do gry sił, tzn. dawania im szans walki na równorzędnych warunkach, jest pustym mieleniem słów. Że z młodością warto ryzykować i przegrać niełatwo, niech świadczą niegdysiejsze przykłady: Teatru Nowego w Łodzi, Ludowego w Nowej Hucie, 13-Rzędów w Opolu i paru innych. To były nasze austerlitze, jeny i wagramy. Teraz mamy Waterloo nie tylko skutkiem siły Anglików i Niemców, ale i wierności gwardii, która nie ustępuje, spokojnie czekając na śmierć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji