Artykuły

Jacek Greszta: Bracia bliźniacy bardzo interesowali się malarstwem, ale zwyciężyła muzyka

- Moja droga muzyczna rozwinęła się bardzo późno, bo w szkole podstawowej, kiedy inne dzieci już dawno uczą się muzyki. W domu zawsze był szacunek do muzyki i śpiewu - mówi Jacek Greszta, śpiewak i solista Opery Nova w Bydgoszczy.

Jacek Greszta, bas, solista Opery Nova, obchodzący jubileusz 25-lecia pracy artystycznej, nie tylko występuje na scenie, ale uczy też śpiewu innych.

Siedzi przede mną miody człowiek i twierdzi, że jest jubilatem...

- To prawda, 25 lat nie jest to bardzo długi czas, ale nie jest też mało. Bardzo się cieszę, że doczekałem takiego jubileuszu. Mam nadzieję, że w dalszym ciągu będę mógł sprawnie pracować na scenie i w Akademii Muzycznej, i że jeszcze wiele ról przede mną

Ta Bydgoszcz przewijała się w Pana życiu już wcześniej...

- Od Bydgoszczy zaczęła się moja przygoda z operą i to dość nietypowo, bo rozpocząłem współpracę nie na początku sezonu, a wiosną - w maju. Przyjechałem do Bydgoszczy jako student i po przesłuchaniu zaproponowano mi rolę notariusza w "Gianni Schicchi". Spektakl prowadził sam dyrektor Maciej Figas. Wszyscy mnie wówczas wspaniale przyjęli i przygarnęli jako młodego adepta sztuki wokalnej - do dziś jestem tym osobom za to niezwykle wdzięczny.

A skąd Pan do nas przyjechał?

- Pochodzę z Roztocza, a dokładnie z Zamościa. To przepiękne tereny. Ciekawostką jest to, że urodziłem się w Szczebrzeszynie, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie.

A kto odkrył talent wokalny u Pana?

- Moja droga muzyczna rozwinęła się bardzo późno, bo w szkole podstawowej, kiedy inne dzieci już dawno uczą się muzyki. W domu zawsze był szacunek do muzyki i śpiewu. Pierwsze dźwięki słyszałem w kościele. Największe wrażenie robiła na mnie rezurekcja, gdzie chór i orkiestra dęta zawsze pięknie oprawiały tę uroczystość. Moi rodzice nie byli wykształceni muzycznie, ale już w rodzinie byli muzycy. Brat mojej babci przed wojną wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tam grał na saksofonie w big-bandzie w Chicago.

Mamy brat grał na trąbce, kuzyn też grał na trąbce. Pewnie dlatego z bratem zdecydowaliśmy się na szkołę muzyczną, bo jeżeli uczyć się już muzyki to już profesjonalnie. Bardzo lubiliśmy malarstwo, dużo oglądaliśmy i nawet w pewnym momencie chcieliśmy iść w tym kierunku, ale zwyciężyła muzyka. Zdawaliśmy do szkoły i brat bliźniak dostał się na róg, a ja na trąbkę. Na początku lat 80. w szkole muzycznej w Zamościu powstał wydział wokalny, czyli klasa śpiewu solowego. Przyszła świetna śpiewaczka Wiesława Grabek-Woś, wychowanka Heleny Łazarskiej w Akademii Muzycznej w Krakowie, i potrzeba było uczniów do klasy. Zgłosiłem się i rozpocząłem naukę. Po dwóch latach już przyszły pierwsze efekty. W 1986 roku zostałem pierwszym absolwentem klasy śpiewu szkoły muzycznej w Zamościu i dostałem się na studia do klasy pani docent Alicji Dankowskiej w Akademii Muzycznej w Warszawie. Po trzech latach przeniosłem się do Poznania, pomyślałem, że chciałbym się rozwijać w klasie mężczyzny - profesora basa. Dostałem się do pana profesora Henryka Łukaszka, u którego byłem rok i przeniosłem się do profesora Marka Moździerza, u którego ukończyłem studia w 1993 roku.

Długo Pan się w Bydgoszczy nie zasiedział, bo pamiętam, że się spotkaliśmy w latach 90. w Operze Śląskiej.

- Tak, w Bydgoszczy byłem półtora roku i pojawiła się propozycja z Bytomia. Spróbowałem, podejmując pracę w 1993 roku jesienią i pierwszą moją premierą był Trubadur ze Stefanią Toczyską. To było dla mnie niesamowite przeżycie, tam spotkałem się z wielkimi nazwiskami - autorytetami i wprowadzano mnie po kolei w poszczególne spektakle i role. Dla mnie to było coś wielkiego, że mogłem pracować z panem Wiesławem Ochmanem, Andrzejem Hiolskim czy Romualdem Tesarowiczem.

Nigdy nie żałował Pan, że nie został w Warszawie?

- Nie wiem, myślę, że nie, to wszystko co po drodze zrobiłem w różnych teatrach, nie mógłbym zrobić w jednym teatrze, nie dopuszczono by mnie do tych wszystkich ról. Dlatego dziś jestem zadowolony z tego swojego bagażu artystycznego.

W tej chwili pracuje Pan nie tylko na scenie, ale i w Akademii Muzycznej?

- W pewnym momencie zadzwonił do mnie profesor Marek Moździerz i zapytał, czy nie chciałbym się podzielić swoim doświadczeniem i umiejętnościami. Skorzystałem z okazji i nie żałuję, mogę pracować z młodymi ludźmi i dzielić się tym co w życiu zdobyłem na scenie. Od jakiegoś czasu razem ze studentami występujemy często w tych samych operach, a nawet i na tych samych rolach. To jest fantastyczne, że mogę być takim pomostem między tymi co mnie przyjmowali i młodymi głosami.

Czy Panowie ze sobą rywalizujecie?

- Myślę, że to jest zdrowa i wspaniała konkurencja. Wiadomo, że przychodzi czas, kiedy czuje się młody oddech na plecach, ale to jest piękne, że opera nie zginie, że jest kontynuacja przekazywania dzieła innym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji