Inteligenckie lęki "Letników"
Prawdę powiedziawszy śledząc "Letników" w Teatrze Dramatycznym myślałam z ulgą: oto problemy, które na szczęście już nas nie dotyczą. Ach, to inteligenckie lęki i niepokoje, wyhodowano podczas godzin nieznośnej bezczynności! Ta udręka nudnej, jałowej, beznadziejnie rozrzedzonej egzystencji. I te przeklęte, rosyjskie pytania. Jak żyć?... Źle żyjemy... Jesteśmy letnikami we własnym kraju...".
Letnikami, czyli ludźmi, którzy na próżno poszukują jakiegoś zajęcia. Którzy albo toną w marazmie, albo wyczerpują się w gorączce działań pozornych. Jeszcze kilka lat temu polski intelektualista rozumiał takie rozterki. Wtedy jednak szanujący się teatr Gorkiego nie wystawiał. Dzisiaj diagnoza przedstawiona w "Letnikach" trąci anachronizmem. Intelektualiści czują się wprawdzie zagubieni, ale z przyczyn odmiennych niż w Rosji na początku wieku, niż w Polsce przed kilku laty. Nie dlatego, że życie przecieka im przez palce, raczej dlatego, że nieoczekiwanie zgęstniało, nabrało ciężaru i nie bardzo wiadomo, jak ten ciężar podźwignąć. Na łamach prasy toczy się - niemrawo i ślamazarnie, ale jednak - dyskusja o roli współczesnej inteligencji. Jeśli jednak Teatr Dramatyczny wystawił "Letników", żeby się do tej dyskusji włączyć, to wybór tytułu wydaje się chybiony. Być może nie o to chodziło, "Ta sztuka - tłumaczy Andrzej Drawicz w programie do przedstawienia - ma gorkowską chłonność oka, plastyczność modelunku, wiarygodność ludzkich zachowań, zgęszczenie materii psychologicznej. Jest tu, mówiąc zwyczajnie, co i czym grać". Niewykluczone, ale w takim razie należałoby zadbać o subtelnie cieniowany, psychologiczny rysunek postaci. To zadanie przerasta siły aktorów. W tłumie scenicznych bohaterów wyraźnie i stanowczo wyodrębnia się Dwukropek Edmunda Fettinga. Dystans, jaki dzieli tę epizodyczną rolę od pozostałych, dość niespójnych i bezbarwnych kreacji, uświadamia jaką odległość musi przebyć zespół teatru, by osiągnąć profesjonalizm. W pierwszej części spektaklu uwagę przykuwa jeszcze poważna, skupiona, niezdolna do uśmiechu Waria Aleksandry Koniecznej. Niestety w finale Waria popada w desperacką histerię, co zupełnie nie pasuje do wcześniej nakreślonego wizerunku postaci. Trudno za takie niekonsekwencje winić tylko aktorów. Młody reżyser niewiele chyba potrafił im pomóc. Wodziński zbudował przedstawienie na jednym inscenizacyjnym pomyśle. Swoje rozmowy letnicy toczą przeważnie "w marszu". Aktorzy uporczywie przemierzają całą długość - blisko 40 metrów! - Sali im. Mikołajskiej, którą ze smakiem udekorował Grzegorz Małecki. Początkowo zabieg wydaje się frapujący, potem nuży powtarzalnością. Tym bardziej że miarowy odgłos kroków na drewnianych deskach już kiedyś w tym samym miejscu słyszeliśmy. Podobny efekt Wodziński zastosował niedawno w spektaklu "Woyzeck". Zważywszy, że reżyser ten stoi dopiero u progu teatralnej kariery, skłonność do autocytatów jest nieco przedwczesna. Może lepiej byłoby pokusić się o zdobywanie nowych doświadczeń. Bo właśnie brak doświadczenia, sprawnego warsztatu bardzo się na spektaklu zemścił. Tak jak czas zemścił się na sztuce Gorkiego.