Bez fanaberii
Gdy reżyser bierze ołówek do ręki, wieje grozą gdy nie bierze, wieje nudą Po co wywijamy ołówkiem obertasy po zniszczonej kartce reżyserskiego egzemplarza? Po to by powstało coś twórczego. Kolejne przeglądy klasyki polskiej potwierdzają jedno: tak grać jak grało się wczoraj, dziś się po prostu nie da i żaden lament szacownego areopagu nic tu nie pomoże.
Jak więc preparować klasykę, by była strawna, żywa, bez kirów martyrologii? Najsilniej związani z romantyczną tradycją teoretycy literatury poddają weryfikacji odwieczne symbole polskiej tożsamości. Po zeskrobaniu warstwy pudru z maski bohaterów romantycznych da się przecież jednak dostrzec uniwersalny grymas dramatu egzystencji. Więc ty sądzisz, że ludzie będą zawsze tacy jak dziś, nic nie wiedzący, skąd przyszli i co robią na ziemi? pyta Słowacki w liście do matki. Konia z rzędem temu, kto tę zagadkę rozwiązał. Mieli jednak rówieśnicy Słowackiego swoich demiurgów, mieli swoich proroków, nie zawsze fałszywych. Urabiali ich jak glinę do dobrej sprawy. Garnek się rozsypał, glina wyschła. Kuglarze i szamani zostali. Żonglują emocjami młodych jak świat długi i szeroki. Rzecz w tym, by rozróżnić proroków fałszywych od prawdziwych. Gdy autorowi nowej koncepcji romantycznego dzieła zdarzy się inaczej rozłożyć akcenty narodowej dramy, już jest okrzyknięty mianem bluźniercy. Nic to, że sam bard z Nowogródka kwestionował wierność oryginałom, wołając by literaturę klasyczną "osądzać z nowego punktu widzenia", by znaleźć się "ponad swoimi poprzednikami o całą wysokość o jaką teraźniejszość góruje nad przeszłością"! Czyżby młody Adam nie miał nadmiernej estymy dla swoich poprzedników? Jacy to poprzednicy? Koźmian i Niemcewicz, którzy na młodszych kolegach suchej nitki nie zostawili! Tych grać się nie dawało, paru jednak lepszych przed Panem Adamem na świecie rymy składało i właśnie z miłości do nich wołał o swobodę interpretacji. Tymczasem o każdym, kto wykracza poza szablon mówi się, że fałszuje intencje autora i cierpi na przerost twórczości. Tym razem o przeroście mówić trudno. Rad byłby zapewne Julian Ursyn Niemcewicz, że "nowe poema jednego z wariatów naszych", jak pisał o Kordianie Słowackiego potraktował Maciej Prus w Teatrze Dramatycznym spektaklem osiemdziesięciominutowym. Upierać się jednak będę, że nie potraktował go lekce. Skróty i dekompozycja tekstu to nie fanaberie realizatora. Ani Mickiewicza, ani Słowackiego, tych, jak ich z pogardą nazywa Niemcewicz "bazgraczów", nie traktował Prus nigdy inaczej jak właśnie z miłością. Wiem. Recenzenci mnożą zarzuty, że miłość to osobliwa, że Kordian niemiłosiernie młody, (jakby zapominając, że bohater utworu ma w akcie I lat piętnaście), że Diabeł i Papież w "jednym stali domu", a do tych dwóch wcieleń Marka Walczewskiego dodać trzeba i Starego Sługę (tu także "miełkij bies" z tickiem paranoika) Doktora i Cara. Drobna postać młodziutkiego spiskowca przywodzi na myśl rozgorączkowane dzieciaki, których jaskółczy niepokój zagłuszał dziesięć lat temu stuk powielacza drukującego bibułę. Dziś, gdy wszyscy przestali karmić się mitami, młodzi muszą sami odpowiedzieć sobie na pytanie o miejsce wiary i emocji w nieklarownej rzeczywistości. Na teatrum życia nic już nie jest tym, czym było. Także dzięki historii. Pora na bilans. Dlatego Kordian przed sypialnią Cara widzi w retrospektywie całe swoje życie. W panicznym pragnieniu nadania mu już, zaraz, głębokiego sensu. Tacy jak on jakiż to materiał o manipulacji! Pełzający miedzy nogami władców - z tego świata - karzeł czy posąg człowieka? Świetna scena między Carem a Wielkim Księciem za sprawą reżysera w obecności niedoszłego królobójcy! Zgoda. Kordian Prusa jest najbardziej interesujący dla tych, Którzy tekst znają ale klarowny w toku dla każdego. Umówmy się: kto tak naprawdę przyjdzie na "Kordiana", nie licząc tych, którzy dramat Słowackiego traktują jak ściągawkę z lektury? Przyjdą ci z głodem w umyśle i gotowością do siurpryzy popatrzeć, co reżyser zmajstrował, co odkrył po nie przespanych nocach, czym zaskoczy, do czego przekona. Zawsze z nadzieją że odnajdą tu siebie.
"Kordian" Prusa jest przedstawieniem ważnym. Jest dyskusją serio. W tym tonie utrzymana jest wizja plastyczna autorstwa Zofii de Ines, świadomie powściągliwa (choć jak zawsze u tej scenografki nie bez odrobiny szaleństwa w kolorystycznych detalach). Dyscyplinie dialogu z widzem poddają się aktorzy: znów świetny Marek Walczewski, udanie i bezpretensjonalnie debiutujący w tytułowej roli Janusz Wituch, błyskotliwy jako Książe Konstanty Jarosław Gajewski i cały wyrównany zespół.
Przycięty tekst Słowackiego artykułuje nie bez sarkazmu dylematy, które nie przestają być polskie, stają się uniwersalne. Tak jak teatr nie przestając być publicznym, staje się intelektualną przygodą z wyboru. Drzwi są otwarte, kto przez nie wejdzie to jego sprawa. Znając zdrowy polski snobizm, zbytnio bym się nie martwiła. Pustką nie zawieje.