Kordian '93? Nie będę z nimi
Wiek, co przyjdzie, jest wiekiem szatana" - dosłyszałem pierwsze słowa warszawskiego przedstawienia; dlaczego inne od właściwej frazy Słowackiego: "Wiek, co przyjdzie, ucieszy szatany?" Nie wiem, ale może nie dosłyszałem dobrze. "Kordian" w Dramatycznym zaczyna się wielką ciszą. Na ciemnej, zda się pustej scenie majaczą zarysy masywnych ław, w nich, oświetlone punktowym reflektorem, dwie głowy: łysa i siwa. Marek Walczewski wcieli się za chwilę w rozmaite postaci z biografii Kordiana. Michał Pawlicki będzie zachowawczym, kunktatorzącym Prezesem w podziemiach katedry. Na razie obydwaj mówią kwestie Szatana i Mefistofela ze skróconego (jak wszystko tutaj) Przygotowania. Mówią półgłosem, nieomal na granicy zrozumiałości; cisza jest, rzekłoby się, śmiertelna. Z ekspozycji nietrudno czytać interpretacyjne preferencje Macieja Prusa. Tematy w cenie to szatańskość świata - i hamletyczne "być albo nie być" Kordiana. W niełasce pozostaje tradycyjna sfera narodowo-wyzwoleńcza - i historia w ogóle.
Kordiana poznajemy przy zawiązywaniu spisku; młody buntownik wyraźnie odstaje od otoczenia. Wszystkie te maski, peleryny, celebrowanie haseł, folklor podziemnego zebrania, także demagogia - tak oportunistyczna, jak i super-patriotyczna - muszą być w jego oczach zbiorem pustych gestów. Odrzuca je - i zostaje sam, wydany na pastwę Strachu i Imaginacji. Wraz z tymi fantomami własnego rozumu przegląda - w swoistej retrospekcji, którą droga pod komnatę cara się staje - całe, dotychczasowe życie. Pełne "jaskółczego niepokoju". biegnące pod nieustanną kontrolą szatanów.
Marek Walczewski w czarnym, diablim kaftanie jest teraz kolejno: starym sługą Grzegorzem, plotącym poczciwe, umoralniające przypowieści (z ironicznym uśmieszkiem aktor klepie wszystkie trzy po kolei), zadufanym papieżem ("Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą"), wyniosłym carem. Można rzec, że monopolizuje sobą świat, z którym się Kordian zderza, jeśli nie liczyć spiskowych (gdzie Prezes także bies), kobiet (diabła wartych) i Wielkiego Księcia, o którym potem. W każdym razie cały urządzony, zadowolony i pewny siebie establishment ma tu tę jedną twarz. Znamienne: szatan w tym przedstawieniu najmniej do powiedzenia ma tam, gdzie go zaplanował sam Słowacki: choćby w nijakiej scenie w domu wariatów; słynna "Pieśń Nieznajomego" jest zaś skreślona w całości. I chyba wiadomo dlaczego: w oryginale służyła do hipnotycznego usypiania społeczeństwa (ludu Warszawy), tu zaś społeczeństwa w ogóle nie ma w polu widzenia. Jest wyłącznie zagubiony w świecie młodzieniec oraz diabeł, który przywdziewa kolejne maski by z niego kpić i zwodzić. "Uczucia po światowych opadały drogach... Gorzkie pocałowania kobiety - kupiłem... Wiara dziecinna padła na papieskich progach... Nic - nic - nic". Trzeba przyznać, że Prus wyraziście buduje swemu dziecięciu wieku całą tę sekwencję rozczarowań. Ale płaci za nią schematyzacją konfliktu: pojedynkowi Kordian kontra świat szatanów można by zarzucić nieomalże westernowość, gdyby nie to, że kędzierzawy młodzik Janusza Witucha w gruncie rzeczy nie walczy. Kapituluje z góry. Równolegle z premierą warszawską, Teatr im. Kochanowskiego w Opolu pokazał na festiwalu polskiej klasyki "Kordiana" przygotowanego przez Jarosława Ostaszkiewicza, współpracownika Prusa (miał w Dramatycznym nieudaną premierę opery Stefana Themersona o Świętym Franciszku). Opolski Kordian jest od początku do końca igraszką diabłów: stwarzają go sobie do zabawy i anektują dla siebie wszystkie napisane przez Słowackiego role. Spoza świata szatańskiego jest tylko facet w szarym płaszczu ze skrzydełkami na szelkach (które zresztą natychmiast zdejmuje), z poczciwo-smutną twarzą Bohdana Gierszanina. Ale to dość niepoważny wysłannik niebios - a w każdym razie całkiem bezsilny. Diabły występują w obcisłych czarnych pończochach, diablice w dość tandetnych, burdelowych spódniczkach. Często wpadają w dyskotekowe rozkołysania i kroczki w rytm jednostajnego łomotu perkusji. Po okrzyku "Oto Polska, działaj teraz" reżyser funduje nam całą pantomimiczną, pseudosatyryczną sekwencję: kobiety robią zakupy, biegają z siatkami, piszą na murze hasła, pokazują zajączki; z głośnika dobiega zniekształcona "Czarna Madonna".
Czyli w warstwie estetycznej, mamy tu, by tak rzec, niewyszukany satanizm wideoklipowy, opatrzony na co dzień w telewizorze, powierzchowny i pusty. W warstwie interpretacyjnej zaś rysowany jest czysto już westernowy, dwubiegunowy układ bohater kontra reszta świata, wyraźnie podprowadzający pod Kordianowe non possumus:
Niech się rojami podli ludzie plemią
I niechaj plwają na matkę nieżywą.
Nie będę z nimi!
Nijak się, rzecz jasna, te warstwy nie schodzą, przedstawienie pęka co krok. Ale tak spreparowany, sprowadzony do myślowego parteru "Kordian" nieoczekiwanie dobrze przemawia, co sam widziałem, do młodych widzów; mogli być przedtem zdekoncentrowani i niechętni, lecz pod takim odrzuceniem podpisują się emocjonalnie natychmiast.
U Prusa nie ma naturalnie takich łatwizn interpretacyjnych. Nie ma przede wszystkim żadnych bezpośrednich interwencji niebios, ani też miejsca na łatwy bunt Kordiana - ale i w Warszawie, jak w Opolu, kulminacją spektaklu jest monolog "Nie będę z nimi" (a nie, jak bywało w tradycji, improwizacja na Mont Blanc). Reżyser warszawskiej wersji pilnie jednak dba o to, by słowa te były czymś więcej, niż tylko płomienną retoryką idealisty, by zostały poparte jedynym dostępnym czynem - autodestrukcyjnym. Nie pamiętam drugiego "Kordiana" tak przesiąkniętego tonacją samobójczą. Marsz bohatera ze Strachem i Imaginacją za plecami ku sypialni cara jest jednocześnie marszem w śmierć - przez naszkicowany w pięknych projektach Zofii de Ines krajobraz majaczących w mroku, ażurowo-prześwietlonych drzew. Ten polski Hamlet bardzo jednoznacznie wybiera: nie być!
I ta werteriada oczywiście silniej przemawia do wrażliwości młodych niż mitologia "Polski Winkelriedem narodów". Dobrze, tylko co w tej konstrukcji ma robić na przykład carski brat? Ostaszkiewicz w Opolu przerobił sobie Konstantego w diabła, czym dylemat rozwiązał, pozbawiając jednocześnie spektakl resztek sensu. U Prusa Wielki Książę zjawia się na zasadzie deus ex machina i ląduje niespodziewanie jako... prostoduszny sojusznik Kordiana. W gruncie rzeczy reżyser, chcąc być konsekwentny, powinien był wyrzucić tę postać jak zdążył wyrzucić parę innych, tyle że wówczas spektakl rozsypałby się mu fabularnie w proszek. Wyrzucić Wielkiego Księcia, czy nie - na przykładzie tego dylematu widać już ostro, jak mocno trzeszczy klasyczny utwór, gdy interpretator, nawet tak doświadczony jak Prus, próbuje wydobyć zeń tylko jedną warstwę - tę bliższą, jego zdaniem, współczesnej wrażliwości - i całkowicie amputować drugą, historyczną. Tego się po prostu nie da zrobić bez strat. Nie da się bezkarnie redukować całego świata otaczającego romantycznego buntownika do jednej szatańskiej twarzy - bo gubią się pełnowymiarowi ludzie, a w ich miejsce wchodzi szablon. Nie da się za darmo wypreparować wielkiej literatury z historii, w której została osadzona, tylko dlatego, że historia ta budzi w dzisiejszej młodzieży Gałkiewiczowski (z "Ferdydurke") odruch wymiotny: nie zachwyca, tylko mdli. Można zrozumieć, dlaczego w "Kordianie" AD 1993 Grzegorz-patriota jest takim samym symbolem psychicznego osaczenia Kordiana, co car, czy jednak, gdy reżyser, by myśl tę przeprowadzić, zmuszony jest amputować i Grzegorzowi, i Carowi daną im przez Słowackiego osobowość, cena nie robi się przypadkiem zbyt wysoka?