Chcę nadziei
TOMASZ RACZEK - Pamiętam, że podczas spotkania ze studentami warszawskiej PWST, po występach gościnnych z "Wyzwoleniem" bodaj jesienią 1978 r. powiedział pan: "grając Konrada, załatwiam sprawy swoje własne". Zostało mi to do dzisiaj jako najkrótsza definicja połączenia obywatelskiej i artystycznej działalności aktora. Gra pan dalej Konrada w "Dziadach" i w "Wyzwoleniu"; na ile zmieniły się sprawy "pana własne", które pan "załatwia", grając tę postać?
JERZY TRELA - Nie pamiętam dokładnie, czy właśnie tak to sformułowałem, że "załatwiam swoje sprawy". W tej chwili różne pojęcia zdewaluowały się, znaczenia tych pojęć zmieniły się. Załatwiam sprawy, to może z powodzeniem dzisiaj znaczyć: załatwiam masło, załatwiam oponę, załatwiam hydraulika
- Wtedy myślało się o ideach.
- Używając takiego sformułowania myślałem o swoich osobistych przekonaniach, którymi chciałem podzielić się z widzem. Z tym, który do mnie dociera i mnie akceptuje i z tym, który mnie nie akceptuje. Czasem bowiem dochodzi do tej najważniejszej chwili wzajemnego zrozumienia i to jest dla mnie najcenniejsze.
Emocje, którymi napełniło mnie życie - a są one różne: najpierw entuzjastyczne, później coraz bardziej gorzkie z racji doświadczeń, różnych przeżyć osobistych i nie tylko - przenoszę na scenę, ale nigdy odwrotnie, gdyż nie jestem politykiem, tylko aktorem i byłoby to błędem zawodowym. Tylko na scenie mogę bronić swoich racji, mogę się identyfikować z racjami autora i konfrontować je ze swoimi. Probować znaleźć złoty środek, którego nigdy nie znajdę, ale zawsze go będę szukał.
- Czy doszły nowe racje, emocje, których Swinarski nie mógł przewidzieć wtedy, kiedy robił "Dziady" (1973), czy "Wyzwolenie" (1974)?
- Wydaje mi się, że Natura, Bóg, Los obdarzają czasem artystów umiejętnością przewidywania. Nie mówię o jasnowidzach, mówię o myślących i wrażliwych artystach. Na przykład "Wyzwolenie". Nie wiem dlaczego, ale w recenzjach i omówieniach nigdy nikt nie próbował dokładnie sprecyzować funkcji robotników zaczynających i kończących przedstawienie. Przecież do nich zwraca się Konrad mówiąc o Czynie, także - mówiąc o zemście. Po prostu są pewne konstelacja, które się da przewidzieć...
Pewne partie tekstu, które w określonym momencie są uśpione, budzi życie, uwrażliwiając widza właśnie na nie. Faktem jest, że oba przedstawienia przetrwały 10 lat. Można mieć zastrzeżenia, że jedna pani się postarzała, czy że ja mam wory pod oczami, których nie miałem. Można o tym mówić, bo to jest prawda, tylko nie należy się temu dziwić, bo i ten, co to mówi, zmienił się, gdyż był mniej siwy, a teraz jest siwy całkiem. Trzeba też pamiętać, że te spektakle przetrwały nie jakieś laboratoryjne 10 lat, lecz 10 lat burzliwego życia, gdy czarne było białym, białe czarnym, zielone różowym, a różowe niebieskim. Te plątaninę kolorów dostrzegłem nawet w "Polityce", w felietonach i recenzjach poświęconych ostatnio "Wyzwoleniu" i telewizyjnemu przeniesieniu "Dziadów".
- Czy ma mi pan za złe, że oglądając w TV Wielką Improwizację popijałem herbatę?
- Nie, ale pomyślałem sobie, że w teatrze był pan z termosem!
- Wchodząc na scenę Teatru Rzeczypospolitej wierzył pan, że to nadal ma ten sam sens, czy też miał pan wątpliwości?
- Czułem niepokój, że sytuacja jest skomplikowana, gdyż krzywdy, nieporozumienia dla mnie do dzisiejszego dnia niejasne; nie rozumiem ich do końca może dlatego, że jestem z Krakowa, nie z Warszawy. Wyszedłem na scenę grać, wykonać swoje zadanie.
- Z wiarą, czy z goryczą?
- Ze świadomością, że muszę to zrobić najlepiej jak umiem. Nie myślałem, czy to jest inauguracja, czy jubileusz. Szedłem zagrać przedstawienie. Było mi ciężko, bo w "Wyzwoleniu" jestem wystawiony na pierwszy plan, najbliżej widowni, czyli - co zostało już gdzieś powiedziane - prowadziłem dialog ze sceny z ministrami, co dawniej było nie do pomyślenia. Choć to też nieprawda, często grywałem przed ministrami. Zawsze ich widziałem, gdyż zwykle siedzą w pierwszym rzędzie, a to złe miejsca, bo źle widać. Najlepiej widzi się z piątego, szóstego rzędu, bo widać wszystko.
Tego dnia spotkała mnie jednak niespodziewana przyjemność. Coś, co mi pomogło w przełamaniu oporów. Spotkanie z wybitnym aktorem, który był artystą tego teatru i powiedział mi, żebym wszedł na tę scenę i żebym grał jak umiem najlepiej.
- A on sam już nie gra?
- Nie. Ale wtedy rozumiałem, że sztuka zwycięża wszystko, a prawdziwy artysta potrafi być artystą i człowiekiem.
- Wie pan o tym, że w Warszawie komentowano fakt nie wychodzenia do ukłonów po "Wyzwoleniu"?
- Żeby wyjaśnić tę sprawę: w "Wyzwoleniu" nie kłaniamy się. Wydaje mi się, że zakończenie z szablą i charakterystyczną muzyką sprawia, iż ukłony są niepotrzebne i nie na miejscu. Kiedy graliśmy podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych, Swinarski postanowił, żebyśmy wyszli na scenę, bo brawa trwały bardzo długo. Mieliśmy wyjść, wykazując wdzięczność widzom bez ukłonów. Tak zdecydował on sam. Później, po jego śmierci, już się nie kłanialiśmy. Zbyt wielkim szacunkiem darzyliśmy tego człowieka.
W naszym teatrze stoi w foyer jego popiersie. Jest taki zwyczaj, że jeśli ktoś z nas dostaje kwiaty na scenie, zostawia je pod popiersiem. Nie są to jakieś popisy przed publicznością, bo jej przeważnie już wtedy nie ma.
- Czy fakt grania Konrada przez 10 lat, cień Konrada, trochę pana nie uwiera, trochę nie przeszkadza w normalnej aktorskiej pracy?
- Gramy te przedstawienia tak rzadko, że za każdym razem wracam do tych ról na nowo, na świeżo. Nie odczuwam znużenia. Ciągle odkrywam nowe znaczenia. Graliśmy przed Sierpniem, po Sierpniu, w stanie wojennym, no i teraz na inaugurację Teatru Rzeczypospolitej. Okazało się, że nawet fety nie są w stanie zniszczyć "Wyzwolenia". Oczywiście, zniszczył je czas i dlatego uważam, że mimo wszystko powinniśmy skończyć je grać.
- A koledzy?
- Nie rozmawiałem z nimi jeszcze.
- Chętnie grają?
- Chyba tak, bo wszyscy mają świadomość, że jest to przedstawienie, które było dla nas wielką lekcją teatru.
- Zagrał pan ostatnio Masynissę w "Irydionie", w Teatrze im. Słowackiego. Czy jest to dowód artystycznego niedosytu, zapowiedź poszukiwania nowych form, nowych współpracowników, czy może próba spotkania z nowym środowiskiem artystyczno-intelektualnym ?
- Nie wiem, czy to jest sprawa mojej natury, ale nigdy nie byłem usatysfakcjonowany do końca. Cały czas żyję w stanie wątpliwości i niepokoju, stąd zresztą moje kontakty z Teatrem STU, a także z innymi teatrami. W Starym Teatrze miałem szczęście zetknąć się z tak wspaniałymi reżyserami jak Swinarski, Jarocki, Wajda, Grzegorzewski, Lupa. Rola w "Irydionie" nie jest żadną demonstracją w konkurencyjnym teatrze.
Po prostu mój kolega, Mikołaj Grabowski, dyrektor Teatru im. Słowackiego, zapytał mnie, czy nie zechciałbym wystąpić w przygotowywanym przez niego przedstawieniu. Zacząłem zastanawiać się i pomyślałem sobie, że dla tzw. higieny zawodowej zetknięcie się z inną grupą aktorów podziała na mnie mobilizująco. Takie były moje intencje. Poza tym zainteresowało mnie samo przedsięwzięcie.
Nie znaczy to wcale, że jestem znudzony swoim teatrem. W okresach psychicznego zmęczenia, czy nawet moralnego udręczenia, tego typu angażowania się w pracę jest jedynym wyjściem. Chcę pracować i będę pracował dopóki mi starczy sił.
- Co pan teraz gra?
- Masynissę, Klaudiusza w "Hamlecie" Wajdy, Błazna w "Życiu snem" Jarockiego, ze starych ról: Konrada, w "Dziadach" i "Wyzwoleniu" Swinarskiego.
- Jaki zespół obaw i pragnień z tych, które funkcjonują w różnych grupach intelektualnych jest panu najbliższy? Czego pan najbardziej chce i czego się pan najbardziej boi? Nie jako aktor - jako człowiek.
- Czego chcę? "Chcę, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień, przede mną zżęto żytni łan..." - tego najbardziej chcę. A czego nie chcę? To jest napisane wcześniej. Żyjemy w takim chaosie, że trudno nawet sprecyzować, czego się chce.
Niepokoi mnie przyszłość, bo przeżyłem już w swoim życiu kilka okresów załamań (56, 68, 70) i zawsze finałem tych załamań był moment nadziei. Dzisiaj tej nadziei nie widzę. Nie, że będzie lepiej - to wiemy. A bez nadziei naprawdę ciężko jest żyć.
- Czy jest ktoś, z kim chciałby pan coś zrobić? Czy coś lub ktoś wzbudza nadzieję, że to miałoby sens?
- Moim marzeniem jest spotkanie człowieka, który chciałby robić prawdziwą sztukę. Nie "z powodu", ani dla aluzji, domysłów, podtekstów, czy nawet "na okazję". Bez myślenia o tym, komu się dołoży, które mrowisko podrażni, a które rozkopie.
- Są przecież tacy twórcy, szczególnie wśród młodych: Wiśniewski, Babicki, Lupa...
- Może mi się uda kiedyś z nimi spotkać, może będę im potrzebny. W ostatnim okresie za ważne przedstawienie uważam "Życie snem'' Calderona w reżyserii Jarockiego. Czuję, że jest to przedstawienie głębokie, filozoficzne, wynikające z wielu przemyśleń i doświadczeń twórcy. To przedstawienie niesie ze sobą wiele tego, co ja nazywam ponadczasowością, nie jest "małe".
- Jest pan w tej chwili bodaj jedynym aktorem w Polsce, który zajmuje eksponowane miejsce w kształtowaniu świadomości obywatelskiej; kojarzy się pan z wielkimi wydarzeniami, z wielkimi sprawami - sumienia narodowego, a jednocześnie zbiega się to z jednoznacznym docenieniem przez wszystkich rangi artystycznej tego, co pan robi. Czy zajęcie takiej pozycji jest przypadkiem, czy świadomym działaniem?
- Ja nie mam innej możliwości, muszę wszystkie swe siły wkładać tutaj. Będę żył w Polsce. Nie mam innej możliwości. A nawet, gdybym ją miał, to bym z niej nie skorzystał.
- Można by powiedzieć, że tak wynikło, ale nie ma pan wątpliwości, że tak powinno wyniknąć.
- Wątpliwości to ja mam zawsze. Zazdroszczę ludziom, którzy nie mają wątpliwości. Znam ludzi, którzy nie mieli wątpliwości przed Sierpniem, znam ludzi, którzy nie mieli wątpliwości zmieniając się zupełnie po Sierpniu, znam ludzi, którzy nie mają wątpliwości w tej chwili. Ja mam je ciągle.
- Dziękuję panu za rozmowę.