Na koturnach i boso
Siła Swinarskiego polega na genialnej prostocie. Inscenizacją "Wyzwolenia" w Starym Teatrze dokonał rzeczy na miarę odsłonięcia wspaniałego fresku spod warstwy bohomazów. Przed kilku laty Bohdan Korzeniewski w dyskusji na temat "Teatr - tradycja - polityka" uczynił trafną uwagę. Zauważył, że dzieła klasyków wystawianych bez przeszkód ulegają straszliwemu prawu miernoty. Przymierzane do przeciętnych gustów układają się z czasem w kształty zewnętrznie pociągające, by w tej wytartej formie zakrzepnąć. Z codziennej praktyki teatru znamy inscenizacje, w których przewrotny pomysł reżysera pochłania uwagę publiczności do tego stopnia, że usuwa z pola widzenia istotną treść dramatu. "Pomysł" załatwia sprawę zwłaszcza wtedy, gdy dramat wymaga wysiłku intelektualnego nie tylko od reżysera i aktorów, ale także od widzów. W efekcie oglądamy przedstawienia (bo trudno powiedzieć, że w nich uczestniczymy), jakie Bogusławski mógłby skwitować lapidarnie: "jęknął smak dobry, ale uśmiechnęła się kasa", gdyby przynajmniej kasę można było odliczyć ze strat.
Ambicję bycia awangardowymi mają dzisiaj niemal wszystkie teatry. Większość płaci za to ceną produkowania dziwactw, które już dawno nikogo nie dziwią i kokietowania publiczności natrętną aktualizacją klasyków za pomocą rozmieniania powagi myśli na argumenty i hasła. Prawu miernoty nie oparło się i "Wyzwolenie". Dopiero Swinarski dowiódł, jak bardzo już było głuche, dudniące łatanymi na chybił trafił cytatami, nużące brakiem sensu. Swinarski oczyścił dzieło Wyspiańskiego z piasku i przywrócił mu ład.
Grano "Wyzwolenie", zwłaszcza w ostatnich latach, bez żadnych ograniczeń, a raczej bez opamiętania, zatrważająco często. Na rocznice, jubileusze i otwarcia sceny. Stawało się z wolna tarczą, która zapomniała przeznaczenia, by zdobić salony starym ornamentem. Swinarski zdjął tarczę z kołka, a z ornamentu bez zająknięcia odczytał treść narodowego dramatu. Dramatu, w którym Konrad ma naród przedstawić, na przekór Muzie (by nie wszystko było za umową i polegało tylko na wypowiedzeniu), Geniuszowi i mitom.
Konrad Swinarski przyjął dla inscenizacji "Wyzwolenia" założenie niezmiernie proste i przeprowadził je z nieugiętą konsekwencją. Nie sposób go przyłapać na jakiejkolwiek sztuczce. Wszystko tłumaczy się jasno i co najistotniejsze, w efekcie działa z porażającą siłą. Z teatralnej zabawy w teatr (wszak "Wyzwolenie" jest utrzymane w konwencji teatru w teatrze) na oczach publiczności przeobraża niefrasobliwy rytm improwizowanej próby w tonację tragedii.
Pierwszą rzeczą, jaką trzeba odnotować, jest ważny napis umieszczony na afiszach pod tytułem sztuki. Napis dobrze widoczny, zrobiony pokaźną grubą czcionką: rzecz napisana w roku l902, dzieje się na scenie teatru krakowskiego. I dzieje się istotnie. Wiadomo, że Wyspiański musiał mieć na uwadze scenę Teatru Miejskiego, dziś Teatru im. Słowackiego. Stary Teatr był wówczas (od roku 1893) nieczynny. Swinarski nie pominął i tej sprawy. Kazał zawiesić w Starym Teatrze, gdzie powstała jego inscenizacja, kurtynę "przeniesioną" z Teatru Słowackiego: kopię słynnej kurtyny Siemiradzkiego. (Uwaga: na czas przedstawienia kurtyna unosi się w górę i wysuwa do przodu tworząc baldachimowy dach nad częścią widowni). Po pustej scenie krzątają się Robotnicy, czyli tzw. obsługa techniczna. Pojawia się sprzątaczka z wiadrem, jakiś mechanik ze skrzynką narzędzi. Rozpoznajemy inspicjentkę doglądającą przygotowań do wieczornego przedstawienia albo próby. W pierwszym rzędzie widowni umieszczono wysoki pulpit dla Reżysera, podobny do tych, jakich używa się teraz w czasie generalnych prób. Konwencja próby utrzymuje się niemal do końca. Aktorzy z równą wprawą przeistaczają się w pierwszym akcie w postaci dramatu, jak później, w trzecim, składają role i wracają do normalnego życia. Pokazuje się teatr od kulis; rzecz miała być "odegrana" taka też jest. Tym większe wrażenie robi upór Konrada, który nie zdejmuje koturnów, nie chce - jak inni - chodzić boso. (Oto rzeczy wieczystych porządek odwieczny: przez chwilę na koturnach - resztą czasu boso...)
Konrad (Jerzy Trela) już od początku istotnie różni się od otoczenia. Nie może się porozumieć z Reżyserem (Andrzej Kozak), traktującym go trochę jak rozkapryszonego gwiazdora, ani z Muzą (Anna Polony). (Wziąłem to Imię - zgadniesz z czynu: czym będę, zgadniesz czym jestem; chcę "działać. Muza: Wiem, rozumiem: gestem).
Zadziwiające, jak uważnie czytał Swinarski "Wyzwolenie" - wydaje się, że wprost z tekstu komponował sytuacje i sceny. W akcie pierwszym, gdy myśl Wyspiańskiego skupia się na Polsce współczesnej, na środku sceny staje ogromny zielono pokryty stół. Stół z zastawą: kielichy i wazy. Zgromadzą się wokół niego Karmazyn (Kto szlachcie brat niech siada z nami, będziemy grać karabelami, będziemy grać o lity pas. Jedyny wielki ostał kult: honor Poloniae żyje w nas!), Hołysz (Cóż to za gawiedź za krzesłami?), Prezes (A teraz pogodni zasiądźmy do wspólnego stołu i pamiętajmy jedno: nie wymawiać nigdy słowa: Polska). Przodownik (Nie patrzmy poza nasz stół, nie patrzmy; jeno braterskie sprzęgnijmy ręce i krzyczmy, krzyczmy: Polska!) Kaznodzieja, którego wezwanie do góry bracia, do lotu ledwie poderwie pijanego Hołysza do karykaturalnego frunięcia ponad stołem, kiedy stąpając między srebrami trzepotaniem rąk stara się zachować równowagę. Hołysz spadnie na ziemię jak worek grochu na słowa Prymasa na kolana. Jeszcze Prymas i Mówca kiwają się nad stołem znudzeni i nieobecni. Chwilę ożywienia przynosi śliczna Harfiarka (Joanna Żółkowska), a później Wróżka (Izabela Olszewska), która u Swinarskiego ma postać zręcznej chiromantki dla wyższych sfer. Trzeba widzieć tę scenę, gdy wróżka woła z patosem: Powietrze drga... to moja świeci łza ocierając oko czarną koronkową chusteczką.
Odrębność, obcość Konrada pogłębia się w akcie drugim, sławetnej dyskusji z Maskami. Wokół tej części narosły już legendy. Przysparza ona inscenizatorom tych samych trudności, jakie trzeba pokonać w II akcie "Wesela", aby pokazać widma. Swinarski rozwiązał problem masek bardzo czytelnie i niesłychanie boleśnie zarazem. W programie objaśnia swoją zasadę tak: Po prostu poddałem się jednej myśli, mianowicie tej, że jeżeli Wyspiański w sobie i swoim bohaterze, Konradzie, widzi człowieka, który dąży do jakiejś prawdy, to maski są społeczeństwem, które poprzestaje na półprawdach. One są ukształtowane jak ludzie, którzy, że tak powiem, nie podlegają zmianie i nie wyciągają konsekwencji z własnych dążeń... Ja tu widzę po prostu odbicie całego społeczeństwa, klas, warstw, obozów, typów ludzkich. Postaci Masek ubrał Swinarski w kostiumy z epoki, z czasów Wyspiańskiego. Zamienił je w realne postaci jakichś konkretnych ludzi. Kazał im tylko lekko pobielić twarze, co jest zresztą widoczne w zbliżeniach, w kontraście z naturalną karnacją Konrada. Maski są na przemian napastliwe i chłodne, atakują i odchodzą obojętnie. Na pozór. Pojawia się rozmówca w stroju austriackiego policjanta. Konrad staje się niebezpieczny, krąg się zacieśnia. Z opiekunów i doradców postaci Masek przemieniają się w lekarzy, pielęgniarzy, dozorców. Scena nabiera cech szpitalnego wnętrza. Zakładają Konradowi szpitalną koszulę (kaftan bezpieczeństwa?) i podsuwają łóżko z kartą choroby na poręczy. Cudowny wiersz Chcę, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień przede mną zżęto żytni łan... wygłasza Konrad udręczonym głosem w tonie bezmiernego cierpienia. Maski giną w wielkiej misie, misie cynowej co pomieści wszystką nieprawość. Konrad przyjmie jeszcze pochodnię z rąk Hestii i po przerwie w zapachach kadzideł rozpoczyna się następna część przedstawienia, akt trzeci.
Aktorzy w kostiumach zgaszonych ciemną, jakby żałobną gazą. Patetyczny Geniusz (Tadeusz Malak), pomnożony o swoje sobowtóry w polemice z Konradem, wyrasta nagle w różnych miejscach, także na widowni. Porywająca pieśń "A kto prośby nie posłucha" i zdziwienie aktorów, że Konrad nie kończy swojej roli. Piękna scena Anny Polony, Muzy schodzącej po przedstawieniu w hołdach w objęcia wielbicieli i wkrótce gorzki, tragiczny finał Konrada. Oślepionego jak Edyp, żałośnie wymachującego mieczem w opustoszałej sali wśród zapadających ciemności. Potężna rola Jerzego Treli, Gustawa i Konrada z "Dziadów". Wstrząsające przedstawienie, którego nie można traktować w kategoriach teatralnego sukcesu, lecz trzeba przyjąć jak lekcję pokory.