Czy kończy się teatr?
Podobno zbliża się koniec świata. Gazety przypominają stare przepowiednie biblijne i cytują Nostradamusa, a współcześni wróżbici głoszą, że nie doczekamy XXI wieku. Gdybyśmy jednak przypadkiem doczekali, to jacy wkroczymy w następne stulecie? Na pewno inni niż byliśmy jeszcze do niedawna. Najlepiej niech mówią fakty. Telewizory posiada 99 procent Polaków, w tym kolorowe 77 procent. 80 procent osób ankietowanych przez OBOP uważa, że brak telewizji oznaczałby dla nich utratę jedynej rozrywki. 17 procent Polaków ma antenę satelitarną. Pięć milionów posiada wideo. Frekwencja w kinach stale spada. Obecnie dwa razy więcej filmów oglądamy na wideo niż w sali kinowej. W wypożyczalniach kaset największe wzięcie mają horrory i romanse. W telewizji najchętniej oglądane są programy rozrywkowe, te o niewyszukanym humorze. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że w 1991 roku przepiliśmy sto bilionów złotych, a w roku 1990 spożycie czystego spirytusu na statystycznego obywatela, a więc z niemowlętami włącznie, wynosiło 11,4 litra. Nie czyta nigdy książek 30 procent Polaków, a 70 procent posiadających wykształcenie podstawowe lub średnie - co stanowi większość społeczeństwa - nie rozumie 70 procent słów języka polskiego. A co czytamy, jeśli już? Przyjaciółkę, Skandale, Kobietę i Zycie oraz książki wydawnictwa "Harlequin". Obserwacja dowodzi, że w drodze do pracy kobiety chętnie przenoszą się w tajemniczy świat "ogrodów miłości". Kilka lat temu, podczas dyskusji filmowców z okazji festiwalu w Gdańsku, pewien reżyser stwierdził, że widz polski wrócił na drzewo. Nie jest to, jak sądzę, trafna opinia. Drzew również już nie ma. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że cofnęliśmy się do jaskiń. Tyle że te współczesne, polskie jaskinie mają kształt M-3 z telewizorem w środku. Model kulturalnego życia Polaka lat dziewięćdziesiątych jest taki - on, popijając wódkę, ogląda we własnej pieczarze telewizję, ona na chwilę od telewizora się odrywa, żeby pogrążyć się w fascynującym świecie Skandali lub marzyć o miłości nad harlequinowym romansem. A miejsce na teatr? Gdyby ludzie musieli wyjść z domu i poza nim szukać jakiejś rozrywki (pytanie z gatunku science fiction - co bym zrobił, gdybym był młody, piękny, zdrowy i bogaty?), to co? Tylko 15 procent ankietowanych wybrałoby teatr. W porównaniu z operą (jedynie 4 procent) to nawet nie tak źle. Faktem jest natomiast, że w roku 1992 odwiedziło teatr niespełna pięć milionów Polaków, czyli dwukrotnie mniej niż dziesięć lat wcześniej (dane nieoficjalne mówią, że w roku następnym widownia teatralna zmniejszyła się o kolejny milion). Kto potrafi powiedzieć, ilu tych widzów będzie za dziesięć lat?
Kiedy w parę dni po 4 czerwca 1989 roku Joanna Szczepkowska oznajmiła, że w Polsce upadł komunizm, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wraz z nim pada wiele różnych rzeczy. Na przykład teatr. Ten teatr, do którego chodziliśmy przez lata i do którego przywykliśmy. Czy wybitna aktorka zdawała sobie sprawę, że oznajmia również śmierć teatru? Dawny teatr kończy się w naszych oczach. Pewna konwencja, pewne formy organizacji, pewne zasadnicze wyobrażenia, czym jest teatr, odchodzą właśnie do tak zwanego lamusa historii. To nie ekspansja wideo spowodowała gwałtowny spadek zainteresowania teatrem, ale zmiany dziejowe, których jesteśmy świadkami i uczestnikami. Dotychczasowy model teatru, zwłaszcza niepisana umowa między sceną i widownią, przestały obowiązywać. Być świadkiem historii to fascynujące, ale i bolesne zarazem. Żyjemy w okresie przejściowym. Może gdzieś jest motyl, ale póki co widać wyłącznie poczwarkę. Działa jeszcze, choć mocno okrojony, mecenat państwowy (umrzeć nie da i żyć nie pozwala), zaczął już działać rynek, ale jak dotąd bez zbawiennych rezultatów (czy w dziedzinie kultury sam rynek może dawać zbawienne rezultaty?), pojawiają się jacyś indywidualni mecenasi, czyli tak zwani sponsorzy, oraz jakieś fundacje kulturalne (wszystko to arcycherlawe na razie). Teatr dnia dzisiejszego to hybryda, gdzie resztki przeszłości mieszają się z elementami czegoś nowego. Dwie sprawy wydają się tu kluczowe. Skończyło się naganianie do teatrów mas pracujących miast i wsi, a więc przestał istnieć widz nieautentyczny. Ale też zmieniła się relacja między teatrem i widzami autentycznymi, którzy szli do teatru z potrzeby serca i umysłu. Przez lata między teatrem i widownią istniał rodzaj niepisanej umowy. Teatr, jak wszystkie media publiczne, podlegał cenzurze, byt jednak w dużo lepszej sytuacji. Trudno było, ot, tak sobie cenzurować Shakespeare'a czy Słowackiego, choć, jak pamiętamy, w PRLu cenzurowano i Mickiewicza. Ponadto cenzura działała tutaj w sposób specyficzny. Cenzor przychodził na próbę i podejmował decyzję, między zaś próbą i przedstawieniem, mimo że ze sceny padały te same słowa, różnica mogła być zasadnicza. Co na próbie aktor wypowiedział półgębkiem i pospiesznie, to w trakcie przedstawienia stać się mogło centralną kwestią sztuki. W teatrze, ostatecznie, nie same słowa znaczą. Nie mogąc mówić wprost - podobnie jak wszyscy - teatr robił aluzje. Widzowie to akceptowali, rozumieli, poszukiwali wręcz aluzji, dostrzegając je często tam, gdzie ich wcale nie było. Między widzami i teatrem istniała ścisła więź. Każde udane przedstawienie stanowiło rodzaj spotkania, na którym publicznie, choć w sposób zawoalowany, mówiono prawdę. Ileż wówczas było takich miejsc? Publiczność szła do teatru, żeby obcować z prawdą o rzeczywistości. Kiedy nie wolno było mówić prawdy, cenny był każdy najmniejszy jej ułamek. I to się skończyło. Teatr aluzji utracił rację bytu, ale tym samym więź teatru z publicznością uległa rozluźnieniu. Jak powiedziała pewna czeska dysydentka: "za komunizmu nic nie było wolno, więc wszystko było ważne, dziś wolno wszystko i nic nie jest ważne". Teatr przestał być ważny. Jeszcze czasem tu i ówdzie głębokie porozumienie połączy scenę i widownię, jak choćby na Świętoszku Moliere'a, ale generalnie rzecz biorąc ta konwencja teatru dożyła swych dni. Wraz z nią odchodzi w przeszłość - choć może zabrzmi to boleśnie - teatroman, czyli inteligent. Teatr musi walczyć o nowego widza, który już nie chce teatru "moralnego niepokoju", to pewne. To jest widz mający głowę do interesów, ale nie czytający książek. Klasyka jest w takim układzie na straconych pozycjach, bo niezrozumiała i nudna, a w dodatku droga, gdyż są to sztuki wieloobsadowe. Ze względu na widza nasz teatr dramatyczny zmienia się w bulwarowy, choć jest to raczej bieda-bulwar, bo na żadne efekty specjalne nas nie stać (Metru też zabrano lasery). Ale prawo rynku już działa - wystawia się to, co tanio można wyprodukować i co znajdzie najwięcej nabywców. To są te wszystkie komedie, gdzie widz zaspokoić może swoją "naturalną potrzebę bezrefleksyjnego śmiechu", do którego zresztą każdy ma prawo. Ale jak długo można się śmiać bez sensu? Trzeba przyznać, że teatry starają się przystosować do nowych warunków. Reklama staje się coraz powszechniejsza, niektóre dyrekcje próbują nawet marketingu (tylko jak go przeprowadzać, gdy widzowie, pytani, po co przychodzą do teatru, odpowiadają: nie wiem). Pracuje się dużo szybciej, obcina się zbędne wydatki. Czasem nawet oszczędności posuwane są do absurdu. W spektaklu Roberto Zucco w Teatrze Dramatycznym w Warszawie policjant, zastrzelony w naszych oczach w jednej scenie, w następnej jako nobliwy staruszek rozmawia ze swoim mordercą. Już myślimy, że to jakiś metafizyczny wymiar sztuki, a tu nic podobnego - to tylko oszczędność. Po co dwóch aktorów, skoro jeden zdąży się przebrać? Ale i absurdy pokazują, że teatr robi, co się da, żeby jakoś wyjść na swoje. Niektórym na pewno się powiedzie. Przyciągną widzów, będą istnieć. Przy czym największe szanse mają teatry, które już wcześniej były komercyjne. Na przykład warszawska Syrena w nowych okolicznościach radzi sobie bardzo dobrze. Kto długo drapał w pięty, ten wie najlepiej, jak to się robi. Jedno natomiast jest pewne - działalność rozrywkowa może zapewnić teatrom egzystencję i zapełnić widownię, ale tej więzi, która kiedyś istniała między teatrem i publicznością, już nie będzie. Ani widzowie, ani teatr nie będą już mieć poczucia, że w dobrej, wspólnej sprawie kosztują owocu zakazanego. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że teatr to nie tylko "drapanie w pięty", lecz przede wszystkim mówienie o wartościach. A z tym jest właśnie najgorzej. Jedna strona nie chce o nich słuchać, druga, by jej w ogóle słuchano, przestaje o nich mówić. Jak to się skończy? Czy za kilka lat, już w XXI wieku, ze sceny płynąć będzie jedynie radosne gaworzenie? Czy może poza teatrem oficjalnym zrodzi się jakiś nowy typ teatru, którego jeszcze nie znamy? Kto potrafi na to odpowiedzieć w tym czasie, który jest czasem samych znaków zapytania? Trzeba by nam tutaj nowego Nostradamusa, a przecież skądinąd wiemy, jaką wartość miały jego przepowiednie. Chyba że tym razem miałyby się sprawdzić, w takim jednak wypadku o przyszły los teatru kłopotać już się nie musimy.