Artykuły

* * *

"Moby Dick" Eugeniusza Knapika - utwór powstały na zamówienie Opery Narodowej w Warszawie, luźno oparty na powieści Melville'a - jest par excellence zanurzony w toposach biblijnych. Niestety, sposób ich potraktowania przez librecistę, kompozytora i reżyserkę jest również po biblijnemu problematyczny. Interpretacja Starego Testamentu nastręcza teologom i moralistom trudności, nie jest bowiem jasne, co należy odczytywać jako przenośnię, a co brać dosłownie - podobnie w "Mobym Dicku" literalne traktowanie tematu przemieszane jest z metaforycznym w sposób, który nie buduje spójnego obrazu. Z jednej strony mamy naturalistyczne projekcje filmów ze statków wielorybniczych, ukazujące połów i sprawianie schwytanych zwierząt (nie dla osób o słabym sercu lub żołądku), z drugiej wiele biblijnych cytatów i odniesienia do symboliki imion oraz projekcje cytatów z Melville'a, z trzeciej - realistycznie zarysowane postaci i próbę wydobycia głębi psychologicznej bohaterów, z czwartej zaś - symboliczno - ekspresjonistyczny balet. Może od tych poprzesuwanych względem siebie warstw dzieła nie należy spodziewać się pełnej spójności. Ale większej zgodności już chyba tak.

Nie pomaga to, że Barbara Wysocka reżyseruje zarazem za mało i za bardzo. Za mało, ponieważ poszczególne postacie zdają się pozostawione samym sobie, a za bardzo - bo postępuje trochę tak, jakby chciała wykorzystać w tej inscenizacji za wiele pomysłów jednocześnie. Projekcje filmów dokumentalnych w tle to interesujący pomysł (chociaż szkoda, że materiał filmowy zaczyna się w którymś momencie powtarzać), ale już sztuczny wieloryb oskórowany przez marynarzy na środku sceny budzi wątpliwości - nie jest dobrze, kiedy w jednym przedstawieniu mieszają się dosłowność i umowność bez wyraźnej cezury; wówczas pojawia się chaos, co czasami wywołuje śmiech. Trudno też zrozumieć, dlaczego niektóre postaci co jakiś czas miotają się po scenie, jak ojciec Mapple biegający po trapie w tę i we w tę, podczas gdy ani charakter roli, ani muzyka tego nie uzasadniają. Tancerze baletowi wykonują dziwne ruchy, jakby chcąc dostarczyć argumentów na potwierdzenie tezy o autoteliczności tańca współczesnego (np. marynarze tarzający się w lubieżnym uścisku, który nie wiadomo co ma ilustrować). Za dużo grzybów w alegoryczny barszcz.

Kolejny problem, i to dość zasadniczy, dotyczy konstrukcji dzieła, które kompozytor opatruje podtytułem "opera-misterium w czterech aktach". Faktycznie, "Moby Dick" Knapika to potężnych rozmiarów (dwuipółgodzinna) kantata umiarkowanie sceniczna. Akcji dramatycznej w zasadzie brak, są tylko sceny nużące powtarzalnością. Nie brakuje za to intrygujących fragmentów muzycznych i już pierwsze takty mówią, że mamy do czynienia z czymś solidnie napisanym, o dużym potencjale. Nie trzeba zaznaczać, że Eugeniusz Knapik nie każe muzykom grać papierowymi smyczkami czy dyszeć do pulpitów, jak ci, którzy konsonanse i dysonanse zastępują performance'em. Knapik nie żałuje słuchaczom porządnego kontrapunktu ani frapujących harmonii. W mniejszej i średniej skali dzieje się w partyturze wiele ciekawego - można mieć skojarzenia z Brittenem (zwłaszcza początek) czy Bairdem, pojawia się dobrze zakomponowana "scena ed aria" w stylu Verdiowskim, a wśród cytatów wybija się "Modlitwa gdy dziatki spać idą" Wacława z Szamotuł - w makroskali natomiast utwór zapada się pod ciężarem formy.

Być może ów kłopot z formą ma korzenie w dyskusyjnym libretcie, które od początku nie było chyba pomyślane jako dramat sceniczny. W sporej części składa się ono z cytatów z ksiąg Starego Testamentu, powieści Melville'a, a także z "Raju utraconego" Miltona i innych. Te cechuje, oczywiście, dość podniosły styl; niestety, takim samym językiem mówią bohaterowie, i to niemal wszyscy - czy to ksiądz, czy kapitan, matka czy marynarz (może z wyjątkiem majtka, który wykrzykuje tylko parę krótkich zdań z bocianiego gniazda) - wszyscy posługują się emfatyczną manierą, a patos w takiej dawce czyni odbiorcę mniej wrażliwym na to, na co naprawdę warto zwrócić uwagę. Libretto w angielskim oryginale, o ile dało się to usłyszeć, jest umiarkowanie patetyczne, polski przekład natomiast, wyświetlany nad sceną i dostępny w programie spektaklu, jest nieznośnie napuszony, co daje niezamierzenie efekt komiczny ("A co, gdy was owionie oddech kaszalota?", "Puszczyku złego losu, nadszedł twój czas", "To, co się pychą wznieca, nim się zacznie, zdycha" itp.). Ostatecznie więc cytaty z klasyki, które mogły organizować i rytmizować libretto, nie są w stanie zresuscytować pozbawionej napięcia i kulminacji plątaniny monologów.

Mocną stroną warszawskiej prapremiery była rola Agnieszki Rehlis (Hagar, mezzosopran), dał sobie radę ze swoją specyficzną partią również Michał Wajda-Chłopicki (Majtek, kontratenor). Ze względu na liczne i obszerne fragmenty chóralne trudno było nie mieć niedosytu, ponieważ miejscowy chór nie zdołał powtórzyć swojego umiarkowanego sukcesu z kwietniowego "Lohengrina".

Jak widać, kłopotów z "Mobym Dickiem" Eugeniusza Knapika jest kilka, co w sumie nie najgorzej świadczy o tym dziele, bo skoro jest problem, to znaczy, że warto się nad nim zastanowić. Żeby jednak przyjąć, że owo poruszenie jest pożyteczne, potrzebny jest spory "kredyt dobrej woli".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji