Prowokuję konflikty
Śpiew w operze to przedłużenie mowy - mówi Maciej Prus, który w Teatrze Wielkim reżyseruje "Lukrecję Borgię" Gaetano Donizettiego.
Magdalena Sasin: 21 lat temu przygotował Pan w Łodzi "Eugeniusza Oniegina" Piotra Czajkowskiego. Co od tego czasu zmieniło się w operze?
Maciej Prus: 20 lat temu moja inscenizacja wzbudzała kontrowersje. Dzisiaj z dużym rozrzewnieniem patrzę, jak pewne rzeczy są powtarzane gdzie indziej i nikt się im już nie dziwi: na przykład rezygnacja ze sceny chłopskiej w I akcie "Oniegina". Opera ta to nie sceny z życia, tylko sceny liryczne, najważniejsze są stany psychiczne bohaterów. Dziś stało się to normą. Opera współczesna podlega zdecydowanym zabiegom inscenizacyjnym. Drażni mnie jednak, że w te nowoczesne inscenizacje wkłada się XIX-wieczne aktorstwo, sztampę operową. Gdy uda się ją wyeliminować, będzie można mówić o prawdziwym postępie tej sztuki.
Mówił Pan, że chce obronić Lukrecję. Czy da się pokazać pozytywną stronę tej postaci?
- Lukrecja Borgia nie jest postacią jednoznacznie złą. Do określonych zachowań zmuszają sytuacja: Don Alfonso posądza ją o zdradę, jakiej nie popełniła. Musi ukryć fakt, że przyjechała, by zobaczyć się ze swoim synem. Chce wybrnąć z sytuacji, ale urażona głęboko w swojej dumie żąda zemsty. I ponosi karę, bo zemsta obraca się przeciwko niej. Daję jej prawo do takiego postępowania. Jest dla mnie postacią głęboko tragiczną, ludzką i mocno skomplikowaną. Lukrecja wierzy w swoje fatum. Jednocześnie czuje się niezrozumiana. Mówi: "O, gdybym mogła zrobić i tak, by przeszłość chociaż w jednym sercu wzbudziła uczucie litości". Jest postacią impulsywną, i dlatego ją rozumiem. Sam prowokuję sytuacje pełne napięć, by wyzwolić w ludziach gwałtowne uczucia. Jestem człowiekiem teatru i uważam, że na scenie wszystko powinno powstawać w konfliktach.
Czy tutaj też prowokuje Pan konflikty?
- One się rodzą same, głównie na tle odpowiedzialności wobec pracy.
Czy można oddzielić śpiew od aktorstwa?
- W operze mamy do czynienia z wyższym stopniem aktorstwa: słowo nie wystarcza, więc trzeba zaśpiewać. Śpiew jako przedłużenie mowy - wtedy każda koloratura ma sens. W momencie gdy zjawiła się Maria Callas, nie można śpiewać jak Joan Sutherland - bezmyślnie łomotać nutek. W Teatrze Wielkim w Łodzi po 20-letniej nieobecności spotkałem dużo młodzieży, która rozumie, na czym polega prawdziwe aktorstwo i życzę jej, żeby w nieuniknionej zmianie pokoleń stała się generacją prawdy scenicznej i pięknego śpiewu.