Wyspiański i Swinarski
A co jest mi wstrętne i nieznośne - mówi Konrad Wyspiańskiego - to jest robienie Polski na każdym kroku i codziennie. To manifestowanie polskości. Bo to tak wygląda, jakby Polski nie było, Polaków nie było... Jakby ziemi nawet nie było polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać, bo wszystkiego zostało na pokaz, po trochu; "...pokazywać, jakby srebra stołowe w zastawie; pokazywać, jakby kartki i karteczki zastawnicze - i kryć się, i udawać. Po co, na co? Bez tych manifestacji wszystko jest: i ziemia, i kraj, i ojczyzna, i ludzie".
Te słowa, wypowiedziane przez Konrada do Maski 11, wydają mi się kluczem do nowej inscenizacji "Wyzwolenia", przedstawionej przez Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Tęsknota wyrażona w innym dialogu za polskim Edypem i polską Antygoną, a więc za pewną problematyką moralną i ludzką, która nie zostałaby już w zaraniu zakwestionowana przez polskie doświadczenia, polskie zahamowania i polskie nieszczęścia. Tak chyba Swinarski, za Wyspiańskim, zrozumiał sprawę "wyzwolenia": cokolwiek was spotyka, częściej zresztą złego niż dobrego, a spotyka was jako naród, społeczeństwo, pewną zbiorowość - bądźcie zawsze sobą, czujcie się obywatelami i gospodarzami, tylko taka postawa, wewnętrznie niezależna, daje szansę waszej godności i wolności.
Nie byłoby to niczym nowym, bo "Wyzwolenie" mówi rzeczywiście o tym, i słowa te wielokrotnie padały ze sceny. Ale Konrad Swinarski czyta teksty bardzo dosłownie. To przedstawienie obdarzył zdumiewająco małą dawką fantazji, ogromną natomiast, chciałoby się powiedzieć wszechogarniającą, dyscypliną wyobraźni. Myśl, zapisaną w cytowanych zdaniach przez Wyspiańskiego, ucieleśnił w każdym szczególe przedstawienia, zarówno w improwizowanym na scenie widowisku pierwszego aktu, jak w rozinscenizowanym przez siebie, rozpisanym na konkrety obyczajowe akcie drugim, który jest rozmową z Maskami; jak wreszcie w akcie trzecim, kiedy stary normalny teatr zamyka się skończywszy próbę, a teatr pomyślany przez Konrada rozpada się w gruzy, bohater zaś napastowany przez Erynie... Właśnie! Cóż to za Erynie, znowu symbole, jak przecież całe "Wyzwolenie" przedstawiane bywało zazwyczaj tylko symbolicznie? Otóż nie. Erynie Swinarskiego to pracownicy techniczni teatru przyszli uprzątnąć scenę po próbie. Przyszli pracować jak co dzień, po prostu BYĆ, jak pisał Wyspiański, a w zapale sporu wymawiał Konrad. I właśnie oni, którzy teraz SĄ, kompromitują Konrada, jego furię polemiczną, jego gadulstwo, jak on sam atakował i kompromitował przedtem nadęte frazesy swych rozmówców... Bardzo precyzyjnie sformułował Swinarski scenicznie ten utwór, o którym historycy literatury i krytycy napisali już bardzo wiele, ale nikt chyba nie ośmielił się nawet zająknąć o jego... precyzji myślowej i konstrukcyjnej.
Myśląc o tym przedstawieniu nie znajduję trafniejszego określenia nad to, że jest ono po prostu inteligentne. Bywały inne, które wymagały określeń bogatszych. Należało dodawać, że odkrywcze, nowatorskie, nowoczesne, jakiekolwiek jeszcze chcecie. Do tego przedstawienia żadne z owych fałszywych bogactw współczesnego teatru nie pasuje.
Zdaje się bowiem, jakby Swinarski cytowane na wstępie zdania rozumiał w sensie nie tylko dosłownym. Wyspiański był artystą nowoczesnym, on sam jest nowoczesnym reżyserem. A więc nie ma najmniejszej potrzeby, aby to manifestować, uzasadniać, aby w ogóle i siebie i widza zajmować problemem tzw. nowoczesności. Aby efektownymi chwytami, grandilokwencją scenicznych obrazów dowodzić swego istnienia. Nowoczesny reżyser wobec nowoczesnego autora zachowuje się tak, jak staroświeccy zachowywali się wobec siebie: czyta i to, co przeczytał, przenosi na scenę, materializuje w wizji teatralnej. W wizji, jak powiedziałem, wyzbytej wszelkiego fantazjowania, poddanej natomiast wyobraźni surowo zdyscyplinowanej. Słowo i obraz stapiają się tu w jedność, jakiej dawno nie oglądaliśmy w polskim teatrze. I sprawiają, że patrząc na "Wyzwolenie" - tak spospolitowane już i zazwyczaj pretensjonalne, ostentacyjne na naszych scenach - czujemy się nagle jak wobec sensacyjnego odkrycia dramaturgicznego.
"Dziady" Swinarskiego były zapewne przedstawieniem większym, przełomowym, lecz absolutnie niepowtarzalnym. Jego "Wyzwolenie" mogłoby stać się modelem; co nie jest bez znaczenia, jeśli zważymy ilość teatrów dramatycznych w Polsce, ich ambicje, a także fakt, że ambicje owe, puszczane samopas, jakże często prowadzą na bezdroża pozorów, jałowości i nudy. Więc należałoby życzyć sobie, aby asystenci Konrada Swinarskiego roznieśli po całej Polsce jego inscenizację, jak niegdyś asystenci Leona Schillera roznosili jego "Krakowiaków i górali"... Stop.
Zbyt piękne to marzenie, aby mogło stać się prawdziwym. Pomiędzy oryginałem a jego powieleniami znajdą się bowiem aktorzy. A z aktorami Starego Teatru Swinarski pracował znów w sposób absolutnie nienowoczesny - jeśli pod tym pojęciem zechcemy, jak należy, rozumieć utrapiony stereotyp - nienowoczesny więc, ale cudowny. Niemal każdy z nich wydobył ze swego tekstu akcenty najsubtelniejsze: dowcip, humor, ironię. Natomiast gdy w tekście brakło dostatecznej inspiracji, jak w przypadku Izabeli Olszewskiej (Wróżka, Hestia), aktorka znakomicie dopełniała go ekspresją niemal taneczną, a resztę dopowiadał kostium (świetna scenografia, szczególnie kostiumy Kazimierza Wiśniaka).
Dojrzałością aktorską zaskakiwał, jeśli tak wolno powiedzieć po jego Gustawie-Konradzie w "Dziadach", Jerzy Trela - i tu w roli Konrada. W tamtym przedstawieniu zdarzały się jeszcze u niego miejsca puste, które inscenizacja, by tak to określić, nakrywała; tutaj, umiejętnie przez reżysera eksponowany, Trela brawurowo pokonuje przeszkody, wraz z tą najgroźniejszą, którą może stać się w trzygodzinnym i nie najłatwiejszym przecież przedstawieniu znużenie widowni, Przy tym aktor nie próbuje nawet zainteresować sobą lub osobowością bohatera lecz - jak trzeba w "Wyzwoleniu" - czystą dialektyką sporu, sprzecznych racji, wykluczających się argumentów. I jeśli nie zawsze zabarwia je atrakcyjnie, to przyciąga uwagę każdorazową odmiennością, wytrzymywaniem akcentów, na koniec zaś, ale nie na ostatku, fizyczną wytrzymałością.
Swinarski doprowadza Konrada do szaleństwa., Albo inaczej: to partnerzy Konrada, Maski - tu: lojalni i przeciętni obywatele, galicyjscy oczywiście, wraz z żandarmem przedzierzgającym się w lekarza - gdy nie starczy im już argumentów przeciwko jego niezmożonej pasji dialektycznej, dostrzegają w nim szaleńca i oddają pod opiekę sanitariuszy. Swinarski bowiem rozmalował tło: Maski to nie są myśli samotnego Konrada lecz poglądy określonego społeczeństwa, ludzi o rozmaitym doświadczeniu i rozmaitych cechach charakteru. To stawia Konrada w trudniejszej aktorsko sytuacji; nie może się zabawiać monologiem, dla którego Maski byłyby tylko zwierciadłem, musi wykazać pełną sprawność w scenicznej dyspucie.
Swemu "Wyzwoleniu" dał reżyser realność pierwszych przedstawień "Wesela". Maski czyli przekrój społeczny, mocno zaakcentowana kostiumem, szeroka panorama polskiej myśli, zahamowań, uprzedzeń. Aktualna, wówczas w 1902, sytuacja, której artystyczną projekcję zaimprowizowali aktorzy w akcie pierwszym dramatu (wraz ze sceną z maskami stanowiącym pierwszą, dwugodzinną część przedstawienia). A w owej artystycznej projekcji znalazły się postaci jakby żywcem przeniesione z ówczesnego Krakowa, z Boya "Plotki o Weselu" z jego "Słówek": hr. Tarnowski, Feldman. Oczywiście, jest to zabawa dość elitarna, dla tych, którzy akurat znają, czytali to i owo. Ale za tym zaraz idą jej konsekwencje o wiele powszechniejsze. Odkrywszy tak zaszyfrowane przez Wyspiańskiego stosunki pomiędzy ludźmi, aktualia ówczesne, Swinarski znajduje "Wyzwolenie", z dawna uznawane za twór poetycki niemalże amorficzny, znajduje więc je dramatem o wyraźnej konstrukcji, co więcej - akcji i fabule. Przedzierając się przez utwór w poszukiwaniu jego myśli i intencji, fabułę i akcję gubiono zazwyczaj bezpowrotnie, a konstrukcję narzucano własną. Warto może przypomnieć przedstawienie Bronisława Dąbrowskiego, jeszcze z lat pięćdziesiątych, ze znakomitym II aktem i Stanisławm Zaczykiem w roli Konrada. Pisałem wtedy, że ten akt powinien się znaleźć w antologii współczesnego teatru, gdybyśmy takową mogli dysponować. Ale zarówno akt I, jak III były tylko martwą rupieciarnią, pozbawioną jakichkolwiek myślowych, artystycznych, stylistycznych związków z aktem II. "Wyzwolenie" przywykło się traktować jako zlepek dość różnych i nie przystających do siebie, wartości; mówię o teatrze, oczywiście. Jeśli zaś szukano jego jedności, to kosztem tekstu.
A tu Swinarski postąpił akurat odwrotnie. Dał tekst niemalże pełny. I uzyskał nie tylko jedność artystyczną, stylową, lecz także akcję, fabułę, a więc to, co atrakcyjne dla publiczności. I czego, Bogiem a prawdą, taki dramaturg jak Wyspiański nie mógł lekceważyć. Ale żeby to odkryć, należało utwór przeczytać... bez uprzedzeń. Dosłownie, a zarazem z tą, cechującą tylko wielkich artystów, intuicją, która pozwala im na podróż w czasie i przestrzeni do kraju poety: "Wer den Dichter will verstehen..." Swinarski znalazł tą drogę do kraju Wyspiańskiego, a zarazem klucz do "Wyzwolenia".
Podkreślałem parokrotnie pewną zabytkowość tego klucza; nie znaczy to absolutnie, by miał to być eksponat muzealny w złym sensie tego słowa. O jego współczesnej użyteczności i wysokiej wartości zadecydowało aktorstwo najlepszej próby. Anna Polony jako Muza, druga obok Treli wybitna rola: ironiczna, persyflażowa, wycieniowana w najdrobniejszych szczegółach. Wielka rola Starego Aktora w wykonaniu Wojciecha Ruszkowskiego: na wielkiej pustej scenie, w dzisiejszym prywatnym kostiumie, z przejmującymi akcentami na temat sensu nie tyle aktorstwa, co życia w ogóle. Joanna Żółkowska tworząca z Harfiarki ekspresyjną i bogatą w znaczenia, mocno związaną z przedstawieniem etiudę. Wreszcie Andrzej Kozak jako Reżyser i jedna z Masek, Wiktor Sadecki jako Karmazyn, Tadeusz Jurasz - żandarm i lekarz; teraz należałoby już przepisywać cały afisz.
Nie przypadkiem rola Harfiarki zasłużyła na pewne wyróżnienie reżyserskie. Był to dowód współpracy reżysera z kompozytorem, Zygmuntem Koniecznym. Aż żal, że nie wypada już dziś tak pisać: muzyka została wyśpiewana słodkimi tonami harfy. Ale doprawdy twórcy tego przedstawienia nie wstydzili się piękności i słodyczy; tam przynajmniej, gdzie nie stawały się one kłamstwem wobec rzeczywistości, wobec świata, wobec ludzi. Jest to jedno z bardziej artystowskich przedstawień Swinarskiego. Sztuka go czarów siecią wiąże. Jednak, jak Konrad Wyspiańskiego, potrafi te więzy rwać, gdyby miały zagrozić fałszem, pustotą, frazesem, bezmyślnością.