Prawdziwe raje to te, które straciliśmy...
Naprawdę było szaleństwem porywać się na wielkie siedmiotomowe dzieło, istny pomnik literatury, ażeby przenieść je na teatralne deski. Oznaczało to podporządkowanie go całkiem odmiennej logice działań aktorskich i scenicznych, przeformowanie rozlewności proustowskiej frazy w wartką dynamikę słowa mówionego. "W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta, którym ten genialny Francuz zrewolucjonizował tradycyjną powieść jako gatunek literacki, to jeden z tych wielkich utworów naszego stulecia, o których słyszeli wszyscy; lecz przez którego zawiłości nie każdy czytelnik przebrnął. Zadanie, jakie stanęło przed Waldemarem Matuszewskim, reżyserem i adaptatorem spektaklu "Ach, Combray!..." na Scenie im. Haliny Mikołajskiej w Dramatycznym polegało tedy na tym, ażeby kondensując treść, postacie, perypetię proustowskiego fresku, oddać zasadę, wedle której Marcel, narratorski sprawca siedmiu grubych tomów, usiłuje nasze ludzkie przemijanie przekształcić w krystaliczną, wieczną teraźniejszość sztuki.
Równało się to konieczności (i umiejętności) odtworzenia nade wszystko klimatu, atmosfery życia w małym francuskim miasteczku końca ubiegłego wieku. Do którego to miasteczka, llliers k. Chartres (w powieści noszącego nazwę Combray), jako do miejsca, gdzie upłynął sielski czas jego dzieciństwa, wraca pamięcią u schyłku swoich dni dojrzały pisarz. Zamknięty w paryskim mieszkaniu, w pokoju wybitym korkiem, Marcel Proust właśnie tu, w sterylnym otoczeniu, dokąd nie przenikają hałasy XX-wiecznej rzeczywistości, może wskrzeszać, już bez przeszkód, utracone raje własnego dzieciństwa. Te raje naznaczone nostalgicznym piętnem nieodwołalnego kresu mieszczaństwa, to był cały świat dogorywający na jego oczach jako dziejowa formacja. Dziś określenie "utracony raj dzieciństwa" stało się liczmanem, ale wtedy, kiedy I tom Prousta "W stronę Swanna" ukazywał się anno 1913 w Paryżu, w przeddzień wybuchu Wielkiej Wojny - było to odkrycie na miarę tych, jakie równolegle miały miejsce w malarstwie, w socjologii, w fizyce...
Waldemar Matuszewski zrozumiał, podstawową w przypadku tej powieści rzecz, iż "W poszukiwaniu straconego czasu" jest dziełem poety. I cały swój adaptatorsko-reżyserski warsztat podporządkował odtworzeniu tego właśnie, co wydawało się nie do wykreowania w teatrze. Tak, przede wszystkim klimat, atmosfera fin-de-siecle'u, spowijające życie francuskiej-prowincji, objawiły się nam w całej swej intensywności podczas półtoragodzinnego spektaklu. Skomponowane na zasadzie jakby filmowej panoramy - czemu znakomicie przysłużył się pomysł bardzo oryginalnego rozwiązania planu widowni i sceny. Oto usadowiono nas w dwu amfiteatralnie wzniesionych rzędach wzdłuż długości sali - nie zaś, jak zazwyczaj, w poprzek. Wskutek czego wodziliśmy oczami za akcją rozwijającą się przed nami w rozciągniętej wszerz scenicznej przestrzeni, samym swym ukształtowaniem oddającej ideę przemijania czasu.
W owej przestrzeni działali ludzie, postacie powieściowe, skupiające się w bardzo malarskich grupkach i rozpraszające wedle potrzeb w stosunku do narratora, małego bądź dorosłego już Marcela. (Jarosław Gajewski przeistaczał się w jednego bądź drugiego ze zręcznością, która musi budzić podziw u tak młodego aktora). Te grupki, bądź tylko duety (matka - mały Marcel; Marcel - służąca Franciszka Jolanty Olszewskiej; Franciszka - stara Ciotka Leonia z oszałamiającą w tej roli Ryszardą Hanin; dwie ciotki nierozłączki, stare panny Celina i Flora Jolanty Fijałkowskiej i Janiny Traczykówny; mała, sprytna dewotka Eulalia Bożeny Miller - poczciwy ks. proboszcz cyklista, którego kreował Maciej Damięcki kapitalny w roli duchownego nadążającego za postępem, przemieszczały się przed nami, odgrywając błyskawicznie swoje epizody. I wypowiadając kwestie, które je charakteryzowały, budując zarazem świat dawno umarły z jego hierarchiami, z wzajemnymi zależnościami tak osób, jak i całych warstw społecznych. Te "malarskie" grupki i ruchliwe duety - we wspaniałych sukniach, i kostiumach "z epoki", pod parasolkami zda się prześwietlonymi słońcem, godnym pędzla Pissarra i Moneta - funkcjonowały obok siebie i wchodziły we wzajemne relacje wedle zasady iście "muzycznego" kontrapunktu. Puentowała ów kontrapunkt i zbierała w sobie jak w soczewce niezliczone napięcia marzeń oraz namiętności postać Babki. Niezrównanie poetycka, ciepła i... młoda w wykonaniu Joanny Bogackiej, znakomitej aktorki Teatru Wybrzeże, była to Babka jak najsłuszniej opromieniona miłością wnuka, emanująca bowiem z siebie samą miłość do wszystkiego, co żyje. Tak oto z tła głębokiej czerni niepamięci wstawał ku nam ten świat wyczarowywany na kształt pastelowych obrazów impresjonistów. I - w cieniu średniowiecznej katedry pobliskiego Chartres - zbierający w sobie całe doświadczenie iluś tam wieków starej europejskiej kultury. Naszą wyobraźnię, XX-wiecznych barbarzyńców, "dzieci Marksa i coca-coli" i czcicieli hard-rocka, pobudziła i otworzyła na nostalgiczny urok minionego wielka muzyka Beethovena. Jego nieśmiertelne kwartety w wykonaniu skrzypiec, altówki i wiolonczeli towarzyszyły wskrzeszanemu na oczach widzów uniwersum, któremu nadała wizualny kształt scenografia Aleksandry Semenowicz...
Trzecia to już udana realizacja w Dramatycznym za nowej dyrekcji - po "Nie-Boskiej..." Z. Krasińskiego w reżyserii kierownika tej zasłużonej, acz przeżywającej od dłuższego czasu regres sceny, i po "Krzesłach" Ionesco. Dodam, że chłonie ją widz przy wtórze całkiem innego rodzaju muzyki, której łomotanie dochodzi go przed i po spektaklu zza kotary oddzielającej "Ach, Combray!..." od "Metra", najnowszego musicalowego hitu stolicy. Słuchając tego łomotania pomyślałam: może tak powinno być i nie ma w tym sąsiedztwie nic zdrożnego? Z pewnością nie, dopóki ten wykwit kultury masowej końca naszego stulecia dokłada swą własną cegiełkę, świadcząc sumami za wynajem sali na rzecz wysublimowanego dzieła fin-de-siecle'u minionego. Na uwagę zasługuje też staranny, drugi już tej klasy program do przedstawienia, które wypadnie złożyć na karb kierownictwa literackiego Teatru pod wodzą Pawła Konica.