Combray: sceniczna fatomargana
Combray, wcale nie zmyślone, całkiem rzeczywiste, chciałoby się rzec - nieznośnie rzeczywiste, można dziś odnaleźć na mapie Francji, w pobliżu Chartres. Nzawę tę przed dwudziestu laty uzyskało miasteczko Illiers, które Proust odwiedzał w dzieciństwie i którego wspomnienie przetworzył potem w ów na poły mityczny, powieściowy świat, utkany z pastelowych barw, delikatnych blasków i cieni, subtelnych nastrojów. Rzeczywiste Combray można zatem odnaleźć i nawet odwiedzić. Ale prawdziwe Combray nie istnieje oczywiście na żadnej mapie oni też w żadnym namacalnym czy obiektywnym kształcie. Ma tyle kształtów, ilu czytelników miało Proustowskie arcydzieło.
I chyba dlatego nie próbowano na scenie "przedstawić" Combray. Dekoracje Aleksandry Semenowicz są nad wyraz oszczędne. Wzdłuż prostokątnej sali ustawiono dwa rzędy foteli dla widzów, pozostała część to przestrzeń gry. Ogromna przestrzeń, a w miej tylko kilka sprzętów: leżanka, stolik z nieodzowną filiżanką herbaty, wysoki, czarny podest ze stopniami, po których zstępują aktorzy w jasnych (kostiumach z przełomu wieków. Niekiedy zastygają w grupy upozowane na wzór staroświeckich fotografii. Combray winno być tworem wyobraźni widzów, tak jak niegdyś wyłoniło się z wyobraźni Marcela Prousta: w pierwszej scenie przerzuca on i odczytuje stronice rękopisu, w ostatniej rozkłada je na podłodze w jakiś tajemniczy zarys - może labiryntu? Reżyser unika dosłowności, stara się jedynie podniecić wyobraźnię, nieznacznie, bo przecież taką właśnie, nieznaczną podnietą był moment, "kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął podniebienia". Kilka kolorowych plam światła pojawia się na podłodze, gdy komiczny Proboszcz (Maciej Damięcki) peroruje na temat kościelnych witraży, zamiast projekcji lampy magicznej wystarczyć musi jasna smuga wędrująca po ścianach.
Sceniczne Combray to właściwie tylko sylwetki bohaterów: gasnąca ciotka Leonia w fotelu na kółkach (Ryszarda Hanin), Matka w powłóczystej, białej sukni (Aleksandra Konieczna), Babka przebiegająca ścieżki imaginowanego ogrodu (Joanna Bogacka). Sylwetki bohaterów i oczywiście - słowa. Długie, Proustowskie okresy zdaniowe, misternie komponowane w melodyjne sekwencje, refreny, powtórzenia. Reszta jest rzeczą wyobraźni. W tym tkwi urok spektaklu, ale to samo bywa przyczyną scenicznych niepowodzeń. Inspirować wyobraźnię jest bardzo trudno. Błahy dysonans - i oto ów kruchy, nieuchwytny fantazmat rozwiewa się bez śladu. A dysonanse się zdarzają i wcale nierzadko. Niekiedy z winy reżysera. "Wspomnienie się zatrzymało" skarży się Marcel, a tymczasem w strasznym zgiełku naciera na niego tłum mieszkańców Combray, co u widza wywołuje poczucie, że pamięć Marcela nie tyle blednie i zanika, co raczej nęka go i prześladuje. Bywa też, że winę ponoszą aktorzy. W tej liczbie niestety odtwórca głównej roli Jarosław Gajewski, jeden z największych talentów zespołu. Jego Marcel jak się zdaje, został pomyślany z gruntu fałszywie. Trawi go nieokiełznany temperament co i rusz ujawniający się w histerycznych wybuchach, gestach i okrzykach. Jest najwidoczniej ekstrawertykiem, zatem nie wiadomo, skąd pochodzi jego skłonność do introspekcji. Chorobliwe, dekadenckie wyrafinowanie psychologiczne i estetyczne wydaje się całkowicie obce jego naturze. Toteż ilekroć ingeruje w wymyślony przez siebie świat, wprowadza weń zamęt i dysharmonię.
Combray w Teatrze Dramatycznym sprawia wrażenie scenicznej fatamorgany. To trwa z całą intensywnością, to znów znika, by po chwili jeszcze raz się pojawić. Ta kapryśna forma egzystencji po części jest rezultatem ambitnych zamierzeń, po części - skutkiem warsztatowych uchybień.