Artykuły

Z natury jestem nieśmiały

- Mam taki przesąd: na ostatniej próbie przed premierą chodzę w kulisach i zbieram śrubki, nakrętki, które zostają po montażu. I do końca grania muszę je mieć w kostiumie - mówi MICHAŁ GRUDZIŃSKI, aktor Teatru Nowego w Poznaniu, obchodzący jubileusz 35-lecia pracy na scenie.

Z Michałem Grudzińskim [na zdjęciu], o trzydziestopięcioletnim życiu aktorskim, rozmawia Stefan Drajewski:

Ile zagrał pan ról?

- Nigdy nie liczyłem. Ale zakładając, że grałem średnio trzy - cztery role w roku, to uzbierałoby się około 140. Może trochę mniej? Nie wiem. Odwaliłem już spory kawał roboty. Za czasów Izy Cywińskiej, za którymi tęsknię, grało się epizody na przemian z dużymi rolami.

Zaczynał pan w 1970 roku na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu

- Polski i Nowy tworzyły jeden teatr. Było to jakieś zastępstwo w "Hamlecie" w Polskim. Prawdziwy debiut w Nowym to Sekretarz w "Ptaku" Szaniawskiego.

Którą z zagranych przez siebie ról ceni pan najwyżej i chętnie wspomina?

- Wiele ich było. Zacząłbym od Barona w "Na dnie" Gorkiego. Zawsze chciałem grać role po Janie Świderskim - moim profesorze i mistrzu. Tak jak on po Solskim grywał. Na razie udało mi się z tej jego galerii zagrać właśnie tylko Barona Byłem wtedy trochę za młody do tej postaci. Ale to była chyba bardzo dobra robota. Potem przyszedł Bałandaszek w "Onych" Witkacego.

Obie te role bardzo wysoko oceniła krytyka. Sprawdziłem.

- No patrz pan, nie pamiętam. Chociaż za Bałandaszka rzeczywiście dostałem jakieś nagrody na festiwalach. A z "Na dnie" pamiętam scenę poniewierania mnie. Chętnie wracam pamięcią do dwóch przedstawień Andrzeja Maleszki - myślę tu o moich postaciach w "Wielkoludach" i "Burza w Teatrze Gogo". Komasa dal mi nawet Oscara za tego Gogo. Podziękowałem mu, chociaż ja jemu nie dałbym za żadną rolę Oscara. Zabrał mi kilka ról i spieprzył. Wszyscy wiedzą, że się nie kochaliśmy.

O jakich pan myśli?

- A chociażby Fikalskiego w "Domu otwartym" Bałuckiego w reżyserii Tadeusza Nyczaka

Ale dzięki temu zrobił pan świetnego Wicherkowskiego.

- Nawet jakieś nagrody za niego dostałem. Ale dla mnie był Fikalski. Komasa dobry był do pewnego momentu, ale psuł pointy.

Miał dobre wejście.

- Ale na wejściu to nie polega aczkolwiek jest ono ważne dla aktora. Ale zostawmy ten wątek. Chętnie powspominam Saszę w "Antygonie w Nowym Jorku", czy Herzla w "Mein Kampf". Jest jedna rola, którą zapamiętam, chociaż zabrakło mi pomocy reżysera. Jego podstawowa uwaga to "tu i teraz". Rozumiem te dwa słowa, ale na bycie przez dwie godziny na scenie to za mało, zwłaszcza że Króla - bo mówię o tytułowej roli w sztuce "Król umiera" - zagrałem po okresie pauzowania. Byłem trochę zardzewiały. Mógł mnie bardziej ośmielić i otworzyć, bo ja z natury nieśmiały jestem.

Ja wspomniałbym Burkę...

- Dostałem tę rolę za wcześnie. Bardzo trudno trafić z rolą na właściwy czas, myślę o czasie biologicznym

- Zawsze miałem inklinacje, aby grać starców. Miałem bardzo dobre wzorce w domu. Na scenie podrabiałem swojego ojca, który mnie uczynił, będąc w sile wieku. Kiedy dorastałem, był już mocno starszym panem. On mi się przydał jako wzorzec do wielu ról. Podobnie z łatwością komediowania. Też po tatusiu.

Mamusia była silną kobietą?

- O tak. Przy swojej kruchości i delikatności, była bardzo twarda. Ojciec był poetą, bon vivantem.

Z którą rolą musiał się pan mocować?

- Z Solony w "Trzech siostrach". Ona kłóciła się z moją osobowością. To człowiek oschły, opryskliwy, a nawet chamski. A ja cały czas starałem się go uczłowieczyć. Nyczak zawsze obsadzał mnie na przekór. Ja w każdej roli cały czas coś majsterkuję. W komedii koledzy mają do mnie pretensje, że czasami za bardzo rozbudowuję swoje pomysły. Na scenie trzeba mieć dobry gust i nie przesadzać, aczkolwiek człowieka rwie do takich zachowań.

Ma pan w sobie brzęczek, który mówi "Michał stop"?

- Mam. W rewii, w której występuję w Olimpii i czasami w komedii pójdę za ostro. Ale robię to dla dobra przedstawienia. Niektórzy myślą, że w ten sposób chcę zwrócić uwagę na siebie. Zgoda, ale mi idzie o widza. Grałem w "Portrecie" Mrożka. To była chyba nie najgorsza moja rola, chociaż nie bardzo mogłem się porozumieć z reżyserem. To było moje pierwsze spotkanie w pracy na scenie z Eugeniuszem Korinem. On bardzo narzucał. Myślał głównie o tym, jak zaistnieć. A przecież aktor też chce zaistnieć.

Korin powiedział o panu "urodzony aktor". Wiedział pan od dziecka, że skończy pan na scenie?

- Tak. Myślałem o medycynie, ale mdlałem na widok krwi. Do tej pory krew robi na mnie wrażenie. Teraz też jestem trochę lekarzem: rozbawiam ludzi. A jeśli się udaje, to mogę bawić nawet za darmo.

Jak rodzice przyjęli pańską decyzję?

- Ojciec był artychą pełną gębą. Pięknie recytował swoje wiersze i cudze. Zresztą ojciec przed II wojną światową udzielał w Starym Teatrze w Krakowie lekcji recytacji. I pisał romansidła. Co pana przyciągnęło do Poznania?

- Przyjechałem tu, żeby zacząć. Świder mnie do tego namawiał. Mówił: "Pograsz, pograsz i wrócisz". Chciałem być jego asystentem, zagrać z nim na scenie. Ale zostałem, bo przyjechała Iza.. Tak mi się marzy, aby po mojej śmierci chociaż garderoba była mojego imienia "Trzynasta", a obok "Michał Grudziński". Trzynastka mi nie przeszkadza.

Nie jest pan przesądny?

- Nie. Może z jednym wyjątkiem. Nie chciałbym grać w trumnie. Kiedyś Iza wymyśliła że wniosą mnie w trumnie. To było przedstawienie na małej scenie. Poprosiłem, aby to było wieko i żeby było ono w kolorze zielonym. Lepiej nie kusić losu. O, widzi pan, zapomniałbym. Mam taki przesąd: na ostatniej próbie przed premierą chodzę w kulisach i zbieram śrubki, nakrętki, które zostają po montażu. I do końca grania muszę je mieć w kostiumie.

Jak niektórzy noszą przy sobie kasztany.

- Tylko, że kasztany pomagają na reumatyzm. A śrubki nie.

Jaką cenę płaci aktor wierny jednemu teatrowi?

- Wiele propozycji odrzucałem, chociaż cały czas utrzymuję, ze Poznań jest stolicą. Kiedyś machnąłem ręką na film i teraz żałuję. Na szczęście te straty rekompensuje moja publiczność.

Nigdy nie pojawiło się zwątpienie, by rzucić nawet tę wypróbowaną publiczność?

- Raz. Wydawało mi się, że jestem w świetnej formie, a dyrektor nie bardzo mnie obsadzał.

Na początku naszej rozmowy powiedział pan, że tęskni do czasów, kiedy tym teatrem rządziła Cywińska. Pan był już wcześniej w tym teatrze.

- Iza przyjechała z Kalisza z zespołem. Między innymi z Komasą. Jak on przyjechał, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: - Nic się nie martw, przy nas się podciągniesz. I tym mnie uwiódł, że do dzisiaj czuję to klepnięcie w ramię. Iza dawała poczucie bezpieczeństwa, matkowała nam, a jednocześnie dawała nam poczuć się twórcami teatru a nie kukiełkami, które spełniają jakieś zadania. O tym, jaka była Iza, świadczy fakt, że jako jedyna z dyrektorów, miała gabinet przy scenie i w każdej chwili - kiedy ktoś z nas potrzebował odizolować się na chwilę, odstępowała go. Wiedziała o nas wszystko. To była autentyczna przewodniczka trupy. Wiśniewski też próbuje być bliżej nas, co bardzo mnie cieszy. Korin było trochę obok, taki urzędnik, aczkolwiek cenię go jako reżysera. Nie dawał nam poczucia, że służymy sprawie. Raczej służyliśmy jemu na zasadzie wykonywania zadań. A przecież my sprzedajemy swoje emocje, pot, a nawet krew.

Jak daleko zdolny jest pan obnażyć siebie?

- Nie ma takiej granicy, jeśli tylko wiem, czemu ma to służyć.

Mówi się, że spędził pan całe swoje zawodowe życie w jednym teatrze. Tymczasem, gdyby przewertować pański sztambuch z rolami, jakie pan zagrał, okazałoby się, że występował pan w pięciu teatrach: Izy Cywińskiej, Janusza Nyczaka, Janusza Wiśniewskiego, Eugeniusza Korina i Andrzeja Maleszki. Każdy z nich inaczej pana widział, obsadzał w innym typie ról.

- Świetnie pan to ujął. Nie trzeba zmieniać budynków teatralnych, by robić inny teatr. Momentami brakowało tylko zmian w zespole aktorskim. Przecież przez wiele lat nasz zespół był stały. Pierwsze wietrzenie zawdzięczamy naszemu obecnemu dyrektorowi, który zabrał ze sobą pod koniec lat 80. grupę aktorów.

Dlaczego pan nie poszedł wtedy z grupą?

- Bardzo sobie ceniłem przedstawienia Janusza w tamtym okresie. Opierały się one na pięknych efektach, ale ja jestem trochę z innego teatru. Co innego zagrać raz w sezonie w takim przedstawieniu, ale grać cały czas? W tamtych spektaklach aktor służył obrazkowi, efektowi... Taki teatr do końca mnie nie interesował. Nauczyciel Śmierci w "Końcu Europy" czy Konferansjer w "Panopticum" to były piękne role. On mi dawał wielką swobodę. Ja tam coś proponowałem, choćby słynny ruch rączkami jako Nauczyciel Śmierci, który przeszedł do historii. Rozumiałem, co on chciał tymi spektaklami powiedzieć. I dlatego upierałem się, aby cytat z Nietschego w "Końcu Europy" mówić po niemiecku, bo on dopiero wtedy brzmi. Zwiedziłem dzięki niemu kawałek świata Teraz żal mi, że nie gram w "Fauście". Poza tym, nie odszedłem, bo ja się przyzwyczajam. Mam to od dziecka. Może to wynika z kalectwa. Jako dziecko jąkałem się i stąd bierze się moja nieśmiałość.

Jest pan bardziej śmieszny, czy bardziej poważny?

- Najczęściej jestem smutny. Jestem taki smutny klown. Coś jest we mnie z klowna, Chaplina, dziecka Ja nie jestem do jednego typu ról. Zawsze szukam charakteru. Mam wygląd raczej arystokraty. Aż tu raptem w "Drzewie" Nazar zobaczył mnie w roli robola. I wyszedłem prawdziwy. Aktor powinien sprawdzać się w każdym repertuarze.

A Baba Jaga?

- Takiej drugiej nie znajdzie pan w całej Polsce. Zagrałem ją w "Klonowych braciach". O przedstawieniu prawie nikt nie pamięta a ja ciągle jestem Babą Jagą. Czasami mam jej już po dziurki w nosie. Chociaż Babą Jagą jestem nie tylko dla dzieci, ale przede wszystkim dla dorosłych. Bo jako ta Baba Jaga mogę chodzić wśród ludzi i obnażać ich. A to najbardziej bawi, jak ktoś sobie żartuje z innych. Schowany za taką bardzo charakterystyczną postacią mogę sobie pozwolić na wiele.

Woli pan na scenie być poważnym czy się "bawić", a tym samym rozśmieszać innych?

- W tym drugim typie ról trzeba mnie hamować. Teraz pracuję nad Sieriebriakowem w "Wujaszku Wani". Poważna rzecz. Mam dużo ciepła w sobie, a to się przydaje na scenie.

Łatwo przychodzi panu grać role groteskowe?

- Lubię takie zadania. Mogę w nich połączyć mój tragizm i moją komediowość. Dlatego lubiłem też swojego Włóczęgę w przedstawieniu "Czerwony kogut leci wprost do nieba". Pamiętam, jakaś kobieta przyjechała chyba ze wsi i nie mogła wyjść, bo scenograf wymyślił pomosty wśród widowni, które trzeba było zamykać. I nagle ta kobieta zaczęła krzyczeć: "Wypuście mnie, ja chcę do ubikacji".

Na początku pana drogi był pan postrzegany jako aktor Żuławskiego. Zagrał pan w jego "Trzeciej części nocy", miał pan grać w następnych filmach i...?

- Skończyło się. Dużo grałem w teatrze. Iza mówiła: "A gdzie tam będziesz jeździł".

Od pewnego czasu pojawia się pan w "Na dobre i na złe".

- A to zawdzięczam Wójcikowi, który zawsze deklarował swoją przyjaźń do mnie. Aż się kiedyś zdenerwowałem i wygarnąłem mu: tak mnie lubisz, a pograć nie dasz. I po jakimś czasie zadzwonili do mnie z serialu. I jestem. Gram dobrego dziadka Trochę sprzedaję siebie. Niczego nie muszę kombinować.

35 lat gra pan w Poznaniu. Jest pan ubóstwiany, ale dopiero dzięki "Na dobre i na złe" podbił pan serca Polaków.

- I za granicą dzięki emisji w TV Polonia. Odezwał się mój szkolny kolega z Kanady. Ma pan rację. Można zagrać w teatrze wiele ról, ale dopiero szklany ekran daje popularność. Moja sąsiadka powiedziała mi: "Teraz w serialu jesteś, to ci pysk urósł w cenie". I coś w tym jest.

* * *

W anegdocie

Komasacja teatru

Po "Trzeciej części nocy" Michał otrzymał liczne propozycje kolejnych ról. W Teatrze Nowym zatrzymała go wtedy Izabella Cywińska, która skwitowała: "Co ty, Misiu? Co tam film, teatr robimy! "I był to wspaniały okres w biografii aktora. Gdyby jeszcze nie Wiesław Komasa... Ich wzajemne kontakty obrosły w teatrze legendą. Młodziutki Komasa przyszedł do Nowego z Cywińską z Kalisza. I na dzień dobry, nie znając Grudzińskiego, nie wiedząc co i jak gra, poklepał Michała protekcjonalnie po plecach i rzekł: "Spokojnie, przy nas się podciągniesz...". A potem było tak: Wiesław deklarował wszem i wobec, że bardzo lubi Michała, a ten zagryzał zęby ze złości, gdy widział jak Komasa sprząta mu sprzed nosa najlepsze role. Pewnego dnia Grudziński nie wytrzymał i na Teatrze Nowym umieścił napis "Komasacja".

Baba Jaga za kierownicą

Oj, zawsze był Grudziński barwnym punktem Poznania. Gdy Nowy wystawiał "Operę za trzy grosze", przed każdym spektaklem siadał na chodniku pod teatrem i żebrał. I bywało, że jakiś "smutny" przechodzień, zmierzał do telefonu, po którym natychmiast nadjeżdżał radiowóz. Milicjanci łapali "żebraka" pod pachy, a ratowała go zawsze kierowniczka widowni Ljubica Mroczkowska, czyli popularna Buba. Z przekleństwem na ustach wypadała z teatru i krzyczała: "Zostawcie go, to mój aktor!" Wieloletnią rolą - najpierw dla dzieci, a później kabaretową była Baba Jaga Grudzińskiego. Występował w peruce, z pomalowanymi na czerwono policzkami i z doczepionym ostrym nosem. Kilkakrotnie zdarzyło mu się, że z estrady mknął w kostiumie i charakteryzacji na kolejny występ. I poznaniacy oglądali - Babę Jagę za kierownicą czerwonego malucha.

O jednego konia za dużo

Słynny dowcip o koniu opowiadał już Grudziński pewnie z tysiąc razy. Nie tylko dlatego, że taki zabawny, ale zawsze brakowało mu monologów. Zdarzyło się, że miał wystąpić gościnnie na zakończenie konkursu parodystów. Tymczasem jeden z uczestników (zresztą syn Krzysztofa Jaślara), parodiował... Michała Grudzińskiego. I opowiedział dowcip o koniu, łącznie z wersją dla Niemców. - Ja nic innego nie mam! - wpadł w popłoch aktor. Ale zaraz się uspokoił i wystąpili wspólnie z młodym artystą, kawał opowiadając na zmianę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji