Cała prawda Konrada
"...Poezję uważają u was jako półprawdy, jako rzecz, w którą się nie wierzy, której się nie ufa, na której się nie polega. Poezja zaś jest artyzmem. Artyzm zaś ma swoją logikę i nieodwołalność i jest całą prawdą, jeśli jest. Inna zaś prawda jest niepotrzebna".
W skali maksymalizmu tak radykalnego "cała prawda" - jeśli jest - istnieć może przecież tylko intencjonalnie: jako dążenie, jako wola i z nich wynikająca postawa, kierunek działania. Fundamentem takiej postawy i woli działania - ku "całej prawdzie" - musi być też, skądinąd, pełna szczerość; zatem - cała prawda o sobie, na początek; "cała" - przynajmniej o tyle, o ile jest uświadomiona i odsłanialna... A wiec skrajna odwaga: szczerości, odsłonięcia, rzetelnego rozrachunku - z sobą na początek. A potem z wszystkim i wszystkimi dokoła. To zaś prowadzi ku przekroczeniu: reguł i konwencji zbiorowego myślenia, wzorców, stereotypów, półprawd, nawyków, wmówień. To przekroczenie jest tragiczne. I taka jest w istocie "cała prawda" Konrada. Czy też może: cała prawda Wyspiańskiego?
Do tych refleksji przywiódł mnie nieodparcie Konrad Swinarski inscenizacją "Wyzwolenia" w Starym Teatrze w Krakowie. Jego odkrycie "Wyzwolenia" - bo taką wagę ma ta praca - nieomal po raz pierwszy w nowszych dziejach scenicznych tego dramatu nie polega na dopasowywaniu ad usum Delphini najróżniejszych cytatów, które zawsze i na każdy użytek, jak wiadomo, można sobie z tego tekstu wypreparować w charakterze nobilitowanej idei - "przesłania" albo "wyzwania", pouczenia et cetera. Skrzyżowanie wieszcza z publicystą - takie widzenie Wyspiańskiego, zwłaszcza jako autora "Wyzwolenia", leżało nieodmiennie u podłoża wszystkich tych zabiegów, równie pospolitych jak powierzchownych i nieskutecznych artystycznie. Wydaje się jednak, że praca Swinarskiego zamyka wreszcie drogę temu wymachiwaniu cytatami na każdy użytek.
Swinarskiego odkrycie - to po prostu (!) ujawnienie swoistego modelu tragizmu w "Wyzwoleniu". I oczywiście - właściwego bohatera tragicznego, w sytuacji tragicznej. Czy jest nim Konrad? Czy tylko Konrad? Konrad - jako kto? W jakiej funkcji?
Są to pytania elementarne i każde z nich posiada obfitą literaturę, w niej mnogie odpowiedzi, z reguły jednak utopione w nader abstrakcyjnych dywagacjach. Próba sceny natomiast, skojarzona nareszcie z gruntowną analizą struktury dramatu, stawia te problemy konkretnie, sprawdza je dotykalnie. Scena zatem weryfikuje: scena wykazuje niezbicie, że tragizm w żaden sposób nie urodzi się z rezonerstwa. Przeto Konrad - bohater tragiczny: to z kolei założenie wynika jasno ze struktury dzieła - nie jest i nie może być rezonerem! I to jedno. Po wtóre: od zarania dziejów teatru nie zdarzyło się jeszcze, żeby prawdziwy bohater tragiczny mógł funkcjonować jako bezcielesny symbol - nagi znak, gołe "Imię" przybrane, repryza literacka czy przebitka jakiegokolwiek motywu, personifikacja wreszcie jakiejkolwiek idei - tutaj, notabene, enigmatycznej i splątanej w sobie rozpaczliwie; tutaj, na dobitkę, idei, która jest właśnie samą wolą, intencją, "parciem" i dążeniem... Tak więc Konrad - ze swym "Imieniem" wziętym z "Dziadów" - musi istnieć scenicznie jako osoba z krwi i kości, z całym ładunkiem swoich treści emocjonalnych i woluntarnych; postać scenicznie działająca - tragicznie naznaczona i człowiecza. Potem urastająca symbolicznie...
Tak osobowo widziany Konrad rodzi się wreszcie poprzez jedyne z możliwych osobowych odniesień, prowadzące oczywiście do autora. I ta myśl prosta, tak najpoczciwiej "biograficzna" ("biografizm", zauważmy, traktowany jest pogardliwie w nowszej metodologii badań literackich...), nawet nie nowa, ale spożytkowana i domyślana do końca, otwiera bez wątpienia najpłodniejszą perspektywę interpretacji scenicznej "Wyzwolenia".
Konrad jako projekcja dramatyczna autora - to jest punkt wyjścia najrzetelniej zakotwiczony w rzeczywistości, z której wyłania się sytuacja tragiczna. Tak jak Wyspiański - Konrad nie ma przecież żadnego uchwytnego programu, mimo pojedynczych rozpoznawalnych współbrzmień z niektórymi programami funkcjonującymi ówcześnie. Tak jak Wyspiański - nie jest też Konrad autentycznym ideologiem, propagandzistą, agitatorem. Nie jest nawet publicystą. Jego "cała prawda" nie dawała się przecież ująć w żaden program i nie dawała się nagiąć do żadnej pozycji ustalonej, a więc przegranej - już przegranej. W gruncie rzeczy, nie dawała się nawet ująć w słowa i wyłuskać jako tako z tej gmatwaniny, w której się szarpał. Była "Wolą"...! Wystarczyło jej na to, aby przejrzeć i odrzucić funkcjonujące wokół niego jałowo programy, hasła, zawołania, skamieliny zbiorowego myślenia i narosłe na nich fałsze. Przejrzeć - przekroczyć - wyrąbać drogę... I znów pozornie. Fikcyjnie. Bezskutecznie. W tym uwikłaniu, w tym pościgu beznadziejnymi aa "całą prawdą" - w pasji obezwładnionej, która wyczerpie się nie ruszając z miejsca - w tym na koniec zderzeniu potencji duchowej z rzeczywistością historyczną jest też rozpiętość losów Konrada.
*
Konrad przybywa jednak "z daleka"... Po scenie krzątają się sprawnie, choć niespiesznie ludzie w szarych kitlach - "Robotnicy" - dzisiaj "brygada techniczna". Sprzątaczka z miotłą wiklinową pokrapia deski wodą. Wszystko jeszcze w półmroku: długa i bardzo pięknie wytrzymana sekwencja wchodzenia w spektakl, który jeszcze się nie zaczął, choć już się toczy... Wszystko zresztą zadziwiająco zgodne z egzemplarzem! Czyżby Wyspiański przeczuł takie nawet odkrycia nowego teatru, z triumfem objawione światu w sześćdziesiąt lat później?
W tej krzątaninie, wśród rzeczowych zatrudnień ludzi w szarych kitlach, Konrad - Jerzy Trela - zjawia się niepostrzeżony, gdzieś zza kotary w głębi... "Idę z daleka..." Słuchają go zdumieni. Uwalniają z więzów - rzeczowo. Coś w nim rozpoznali? - "Siła to wy". - "I zwykłą dostaniemy zapłatę". - "I zwykłą dostaniecie zapłatę".
Wciąga surdut - już "wrócił"... Jest w teatrze gościem Reżysera (Edward Lubaszenko), aktorskiej braci i samej Muzy-primadonny zespołu (Anna Polony). Nie przyniósł tekstu. Szkoda. A tutaj po staremu: recepty rzemiosła, rekwizyty, sposoby, zawsze gotowe obrazki "patriotyczne"; wszystko da się ułożyć. - Muza wie i zgaduje wszystko. Tu popisowa partia Anny Polony. Jej "kapryśnie" narzucająca się obecność ("Nawet kaprysy są rutyną u ciebie - boska".) wypełnia scenę niepospolitym kunsztem i tą szczególną wibracją, w której aktorska osobowość, dowcip, inteligencja, giętkość i radość gry, finezja stylu komponują się w dzieło sztuki skończone, a nie zakrzepłe.
Muza uczy zatem Konrada "jak to się robi". Znany dialog - w całym spektaklu skreślenia minimalne, żadnych przestawień, żadnych operacji w tekście! - raptem nabiera blasku, smaku, cienkości, zyskuje całkiem nową rozpiętość. - "Naród przedstawić'"? Tutaj? Nic prostszego. Konrad przyjmuje propozycję - tytułem próby?
Scena zapełnia się momentalnie. W poprzek długi stół - i biesiadny, i prezydialny;, a nawet karciany jednocześnie. Za stołem i na poboczach - od kulisy do kulisy - wszystkie stany, jak komu wypada: siedzą, stoją "za krzesłami"..... Głębiej jeszcze parę podestów - wszystko ćmą ludu wypełnione: żupany i sukmany, delie i ornaty, godła, relikwie, sztandary, obrazy. Gdzieś nawet kosy (scenografia Kazimierza Wiśniaka). Wszystko stłoczone i spiętrzone - hurtem serwowane na komendę. W tym tumulcie galopuje też przez scenę oddział "husarii" ze skrzydłami. I oto są już wszyscy: "Polska współczesna!"
Pora zacząć. Reżyser prezentuje zalety "tam-tamu": tekst z didaskaliów, fragment początkowy często wygłaszany, i nie dziwota. Tu jednak, od połowy tej partii ("O Zygmuncie"), przejmuje ją Konrad - w imieniu autora. Jest w tym pierwszy ton tragedii.
Jeszcze Muza zapowie dzieło. Wspina się na stromą kazalnicę na ostatnim planie. Plecie androny, z popisową emfazą. Reżyser przerywa jej raz po raz od stolika, z widowni - ona wściekła i załgana coraz tandetniej. I tu ratuje ją Konrad: końcowy fragment ("Ktokolwiek żyjesz w polskiej ziemi" itd.). Muza czyta z kartki podanej przez Konrada... Zaskoczona tym zupełnie obcym, dziwnym, prawdziwym tekstem, wciąga się po chwili, i od nowa zdumiona pointą: "Wyzwolin ten doczeka się dnia, Kto własną wolą wyzwolony!!"... To znakomite! A przecież dychotomia tego wystąpienia Muzy - jego podwójna funkcja sceniczna i w tym intencja Wyspiańskiego - są oczywiste! Ale pokazał to dopiero Swinarski. I to wreszcie tylko jeden z bardziej efektownych przykładów jego wspaniałej analizy tekstu, z której, w każdym szczególe, wynikają pełne znaczenia i wyrazu konsekwencje teatralne.
To jest koniec przygotowania do próby. Teraz próba "Polski współczesnej" - crescendo! Wszyscy obecni. Kolejne scenki pierwszego aktu wyrastają zatem z całego opisanego zbiorowiska jak instrumenty koncertujące z całej akompaniującej, wybornie prowadzonej orkiestry. Karamazyn i Hołysz - świetlne role (Wiktor Sadecki, Jerzy Radziwiłowicz), kapitalnie zamaszyste pijackie wodzenie się i świadczenie sobie, i ogrywanie całego tłumu jako partnera sceny - rytm, fraza, gest niezawodne. Prezes (Juliusz Grabowski) prezyduje jowialnie nad półmiskiem, pośrodku stołu: "...pogodni zasiądźmy do wspólnego stołu i pamiętajmy jedno: nie wymawiać nigdy słowa Polska". To takie proste, a jak zagrało! Przodownik to ludowiec, stoi w tłumie po lewicy, za nim Rekwizytorka w sukmanie i z kosą - podrywa tę kosę w górę do taktu: "Polska, Polska!". Kaznodzieja dyryguje ruchem całej sceny "do góry!", "do lotu!", "do wyżyn!" - tu coraz bardziej pijany Hołysz włazi na stół i "robi orła" - balansuje na jednej nodze - wali się ze stołu... Prymas steruje parterowo - "na kolana!". I tak dalej. W sprzężeniu materii całej, ciągle tłumnej sceny, jakże wybornie teraz prowadzone role - jedna po drugiej, jedna lepsza od drugiej.
Cudowna Harfiarka Joanny Żółkowskiej: taka zabaweczka poezjowania z epigońskich już zaśpiewów i skisłych melancholii wywiedziona - "struny dusz" poruszająca "przelotem" - w sam raz utrafiona w minoderii, a przewrotna, dziecięco perwersyjna, leciuteńka, a cała z mięsa, i z tym tomikiem wędrująca - w tym tomiku nagle prywatom w takiej kwestii rzuconej "przelotem" do dwóch aktorek koleżanek: "Do dalszych idę scen..." Rozwój talentu tej młodziutkiej aktorki, który od paru lat śledzę z radością, wydaje się zresztą symptomatyczny dla widocznego skądinąd dojrzewania całej grupy młodzieży aktorskiej w Starym Teatrze.
Samotnik na proscenium (Stefan Szramel) konwersuje z Echem (głośnik z tyłu za widownią): to już śmieć, żałosny uzurpator wieszczych przesłań. Wróżka - Izabela Olszewska - jejmość mieszczusia ze Zwierzyńca czy z Krowodrzy, podwórkowa "jasnowidząca": na ten poziom pospolitacji sprowadzony został wreszcie cały kompleks Wernyhory, Mesjasza, Zbawiciela, i Tego Co Wyzwoli, i tego, co mu Czterdzieści Cztery! Ale to wszystko przecież jest w tekście - i właśnie tak, i z taką pasją! Cały kompleks treści "Wesela" tu wyostrzony, spotęgowany, wykrzyczany. Zrozumiano to zresztą dawno. Ale siłę, kształt i nośność daje temu dopiero Swinarski.
Konrad nareszcie zrywa tę próbę. Od stolika Reżysera, skąd obserwował ów "polonez", wbiega na scenę, w pasji roztrąca wszystko, pędzi za kulisy całą zgraję z jej wszystkimi rekwizytami, relikwiami, obrazkami; sam wypycha za kotarę wielki stół biesiadny-karciany-prezydialny - wszystko na tekście litanii wyzwisk Konrada rozpoczynającej akt drugi. Teraz zostaje sam - sam po raz pierwszy.
Jednym z kapitalnych odkryć Swinarskiego jest odczytanie tego aktu z Maskami. Tu nawet nie w szczegółach - o szczegóły, o interpretację tekstu kilku Masek mógłbym się spierać - ale w całości. Więcej: ustalenie miejsca i funkcji tego aktu w całym dramacie. Cudownie proste. Rewelacyjne. A narzucała się przecież dawno analogia z "Weselem"...
Analogia samej Sprawy, pomysłu, budowy, symetrii konstrukcyjnej - jawna, choć ukryta... W obu wypadkach pierwszy akt jest przecież ową próbą "Polski współczesnej," - crescendo. Drugi w obu wypadkach jest (rozrachunkiem,: "co się komu w duszy gra". Trzeci - powrotem do owej, "próby" - decrescendo, przy czym finał tragiczny wynika w obu wypadkach ze zderzenia rzeczywistości z nagą Wolą spętaną, oślepłą, bezsilną. Taka jest - w schemacie, rzecz prosta - struktura obu dramatów. Proszę sprawdzić. Dynamizm Konrada nie powinien zamącać tej perspektywy.
"Wesele" ma jednak bohatera zbiorowego, przeto w drugim akcie "w duszy gra" aż siedmiu osobom. W "Wyzwoleniu" jedynym prawdziwym działającym bohaterem jest już Konrad. On jeden. A więc on jeden i dwadzieścia dwie Maski... I nie będzie to publicystyka w istocie, chociaż będzie to walka: o "całą prawdę" niemożliwą. Udramatyzowany, dramatyczny esej-konfesja-rozrachunek - z sobą samym, z wszystkimi dokoła. Tak widzi to Swinarski (por. także "Rozmowę po próbie", z udziałem Jana Błońskiego - w programie) i tak kreuje to na scenie.
Przy wspomnianych analogiach z "Weselem" - "Wyzwolenie" jest jednak bardziej walką niż rojeniem o zbawieniu. I tu różnice, i konsekwencje wizji scenicznej. W "Weselu" próba "Polski współczesnej", choć tak "bajecznie kolorowa", wyrasta przecież z materii reportażu, natomiast wizje drugiego aktu zyskują właściwy sobie kostium. Tu zaś odwrotnie: sama ta "prośba" jest w całości tylko kostiumem, a nawet łachem - "łachmanem" teatralnym. A więc dosyć tych łachów! Teraz wizje Konrada - cały ten akt z Maskami rozegra właśnie Swinarski jako wizje Konrada i to jest także odkrycie! - wrócą po prostu w sferę potoczną: tego, co "gniecie", co jest dokoła, na wyciągnięcie ręki, a jest nie do zniesienia. I tylko taki może być prawdziwy rozrachunek Konrada.
Więc Maski-wizje. Ale bardzo konkretne, z tego "życia" i z tego czasu, z których wyrasta dramat osobisty Wyspiańskiego i jego Sprawa jednocześnie. Tonacja zresztą szara, konkret w miarę anonimowy, osobnicy w tużurkach, surdutach, pelerynach, dobrze skrojeni, ktoś nawet z wysokiego duchowieństwa, a do kompletu austriacki policjant z gwizdkiem i nawet sam dobrotliwy, jak z portretu wycięty staruszek - Kaiser Franz Josef. Wyłaniają się z kulis i z kotar, śledzą, nachodzą, inwigilują, przeszkadzają, podrzucają fałszywe tropy i gotowe formuły - wszystko to zresztą opiekuńczo... Rozgorączkowanego coraz bardziej Konrada w którejś chwili rozbierają z surduta i pakują do łóżka. Tu przypomina się oczywiście "Kordian" Grotowskiego. Ale nie jest to "chwyt" przejęty: to odwołanie się celowe - odnaleziony tu widomie refleks tamtej sprawy, tamtego "szaleństwa", tamtych "pielęgniarzy".
Jerzy Trela rozgrywa tu swoją wielką partię. Jego Konrad nie usiłuje błyszczeć i brylować jak szermierz - dominować, przygważdżać rozmówców ripostami, narzucać swoje racje. On sam ich szuka, w męce, z uporem wyłuskuje, błądzi, nawraca, przedziera się przez gąszcze, pada i powstaje. Już teraz jest tragiczny. Ale nie ma w tym żadnej histerii, żadnych ułatwień, żadnych podpórek z repertuaru "tragediante". Wielka rola poprowadzona najrzetelniej, najczystszymi środkami, w autentycznym skupieniu, a bez technicznych fajerwerków i załgiwań. Poprzez Trelę osiąga wreszcie Swinarski swój zamysł istotny.
Konrad słabnie. Opiekunowie już go puścili. Siedzi na deskach sceny, "Chcę, żeby w letni dzień..." Jeszcze prowadzi sprawę. Modli się. Jeszcze Hestia - pokrzepienie. (To Iza Olszewska na kazalnicy znowu wysuniętej na scenę). Bierze od niej pochodnię. Tu koniec wizji.
Po przerwie powrót do próby: "W katedrze na Wawelu" - to oczywiście dalszy ciąg próby. Cały wystrój jak w pierwszym akcie, tylko już bez stołu, za to parę motywów wawelskich rozwieszonych w głębi. I cały tłum w przyklęku. Brak Konrada, prowadzą więc dalej tę próbę sami. Niepewni, zwarzeni, zachwiani. Muza sama podaje ton, tak jak ją stać - "melankolijnie". A to się tłumaczy: w nastroju kaca, żalu za grzechy i ekspiacji.
Znów świetny występ Karmazyna i Hołysza, którzy dzielą się z "chamstwem" swoim dobytkiem ("Gdy na narodu staniesz czele, Pamiętaj nas, wspominaj nas. Bądź taki, jacy myśmy byli".). I po kolei Kaznodzieja, Mówca, Prymas - z pękniętym frazesem publicznej spowiedzi, wątpiący i skamlący. To także znakomicie podane. Śmieszne. Żałosne. Teraz seans z Geniuszem (Tadeusz Malak, w laurowym złotym wieńcu), który może ich już poprowadzić na wieczny odpoczynek. Ale wpada Konrad - wszystko ściśle według dyspozycji w tekście! - wytrąca Geniuszowi czarę trucizn i w ślad za nią ciska pochodnię, zatrzaskuje wieko "grobowej" zapadni. Bluźniercza filipika Konrada. "Poezjo precz!!! Jesteś tyranem!!". Koniec próby.
Rozchodzą się luźno, rozbierają dekoracje. Zostanie jeszcze niski praktykabl na środku sceny. Ale Konrad nie skończył. Jeszcze coś "bredzi". Tu bardzo ostro wyrysowane reakcje: rola - próba - sprawa... Znowu króluje Muza, odbiera hołdy, cisną się do niej wielbiciele z widowni, między innymi podstarzały "mecenas". Konrad przysiada na praktykablu, przy nim Stary Aktor...
Wojciech Ruszkowski, Stary Aktor, mówi tę partię wstrząsająco. Tak prywatnie, jak w garderobie, jak w bufecie, jak po próbie, jak o sobie. Prawie "na biało". Nareszcie! Nareszcie aktor, który nie zrobił z tego męczeńskiej arii na proscenium. To niezwykłe doświadczenie.
Muza bryluje, dąsa się, kłóci z Reżyserem, a pieści z Redaktorem w drzwiach prosceniowych. Wszystko to jest w tekście: dlaczego nie widzieliśmy tego nigdy na scenie? Wymawia Konradowi, że skończył swoją próbę nie dość efektownie, Ona mu nawet może pokazać, jak to zrobić należało. Kryguje się, bierze "finale momentu" - aplauz, tłum wielbicieli (wśród nich "mecenas" siwy) wynosi ją z sali na ramionach, drzwiami na foyer. - Konrad: "Prostytucja!" - Reżyser: "Reklama!"...
Scena pustoszeje, gasną światła. Konrad znowu zaczyna coś od rzeczy. Reżyser wychodzi ostatni.... "Sam już na wielkiej pustej scenie"...
Swinarski wyciąga teraz wszystkie konsekwencje z tak odczytanej tragedii i tak poprowadzonego spektaklu. Trela w tym monologu znakomity - teraz dopiero uderza forte - aż do szaleństwa, do obłędu. I tu na koniec łączą się, splatają obydwa plany: wizje Konrada i deski sceny. (Splatają się tak samo, zauważmy, w finale "Wesela"!). Wchodzą zatem Robotnicy, jak na początku - ale teraz, wchodząc po prostu, wchodzą zarazem w wizje Konrada: to "Erynie"!
Konrad w rozpaczy i szaleństwie wydziera sobie oczy: odwraca się - gest, obok zmartwiała Rekwizytorka - wybiega za kulisę, wraca ubroczony i z szablą w dłoni. Tnie na oślep. - "Za mną!" -Ludzie z brygady technicznej unikają ciosów, obezwładniają go wreszcie, rozbiegają się. Omotany zdartą kotarą zwalony na kolana - ślepy, na kolanach, w głębi sceny, wymierza miarowo cięcia w powietrze. To już wszystko.
Jeżeli powiem teraz, że jest to autentyczne wielkie dzieło - będzie to prawda, choć niecała. Wydaje się, że Swinarski zamknął tym spektaklem siedemdziesięcioletnie dzieje "Wyzwolenia" na polskich scenach. Może to zgoła smutne? Powiedział niemal wszystko, co na ten temat powiedzieć można językiem sceny; tak dalece, że odebrał mi na bardzo długo ochotę oglądania tego dramatu w jakiejkolwiek innej scenicznej wersji. I sam już nie wiem, czy się cieszyć? Może zbliżamy się do mety pewnego typu repertuaru? "Poezjo precz! Jesteś tyranem!"...