Wyspiański zawsze obecny
Epoka wieszczów w polskiej literaturze skończyła się wraz z fałszywym wieszczem, Krasińskim. Ale jeszcze jednego pisarza okrzyknięto później wieszczem i uhonorowano wieńcem z wymowną liczbą 44. Entuzjazm krakowskich rodaków Wyspiańskiego okazał się trwały i ogólnarodowy. Do dzisiaj trwa czar Wyspiańskiego i jego przemożna obecność w polskim teatrze. Silniejsza niż obecność Słowackiego czy Fredry, gdyż więcej wywołująca sporów, dyskusji i przemyśleń.
Wyspiańskiemu ofiarowano wawrzyn mesjaniczny, ale jego historiozofia okazała się konkretna, ziemska. Dlatego "Wesele" jest sztuką realistyczną, mimo ucieleśnionych zjaw i zwidzeń, dlatego realnie mówi o sprawach narodu "Wyzwolenie" - mimo teatralizacji do kwadratu i mimo erynii, ścigających Konrada.
W ostatnim okresie na czoło nowatorskich interpretacji Wyspiańskiego wysunęła się "Noc listopadowa" Wajdy i "Wyzwolenie" Swinarskiego. Oba przedstawienia z Teatru Starego w Krakowie i oba wysunięte na czoło Warszawskich Spotkań Teatralnych 1974. Na "Noc listopadową" Wajdy już "z mojej loży" spoglądałem, pora więc spojrzeć na "Wyzwolenie" w inscenizacji Konrada Swinarskiego.
I ona wywołała pewne spory i opory i wokół niej rozwija się dyskusja. Są tacy, którzy twierdzą, że to "Wyzwolenie" jest największym bodaj triumfem reżyserskim Swinarskiego, większej nawet miary niż jego krakowskie "Dziady"; inni uważają, że to inscenizacja kontrowersyjna, w której reżyser wypaczył myśl autora. Nie podzielam żadnej z tych skrajnych opinii. Nie przymierzam "Dziadów" do "Wyzwolenia" i nie zastanawiam się, które z obu widowisk jest "lepsze". Nie jestem również zdania, że Swinarski zwichnął czy zniekształcił idee wyrażane w "Wyzwoleniu" Zgadzam się jednak z tymi, którzy w owym "Wyzwoleniu" Swinarskiego widzą nowe, wybitne wydarzenie teatralne, na miarę nie jednego sezonu.
Podejmując się scenicznej realizacji "Wyzwolenia" stanął Swinarski przed szczególnie trudnym zadaniem. "Wyzwolenie" to przecież jakby ciąg dalszy "Wesela", to bardzo rzadki - w wymiarach światowych arcydzieł - przykład takiego rozwinięcia koncepcji wcześniej już napisanego utworu, które niemal dorównało świetności pierwszego rzutu. Trzeba sobie dogłębnie uświadomić sytuację Wyspiańskiego po triumfie "Wesela", by zrozumieć ciężar odpowiedzielności "Wyzwolenia". Jest to kontynuacja "Wesela", a zarazem jego przeciwstawienie. Z "Wesela" Wyspiański się wyeliminował, chociaż na autentycznym weselu Rydla był obecny - w "Wyzwoleniu" uczynił się postacią centralną. W "Weselu" wprowadził na scenę krąg swoich bliskich znajomych - Włodzia, Kazia, Lucka, Dolcia - w "Wyzwoleniu" ze sceny przemawiają kardynał Puzyna, rektor Tarnowski, filozof Lutosławski, a któż uosabia ich ideowy kontrapunkt? Geniusz, czyli sam Mickiewicz, któremu Konrad-Wyspiański jest równy. Dlatego zawęźleniem "Wyzwolenia" stał się gigantycznie rozbudowany dialog z Maskami, spór z Geniuszem i triumf Konrada, po którym dopiero przychodzi uświadomienie sobie, że Konrad przegrał.
Taka odpowiedź wieszcza na oczekiwanie narodu mogła łatwo zakończyć się katastrofą. Istotnie, widzowie z początku naszego wieku jej nie zrozumieli - w niescenicznych ich zdaniem, rozprawach Konrada z Maskami się zagubili, a później, co tu przeczyć, uznali teksty dla siebie niezrozumiałe za objawy niszczącej pisarza choroby. Takie wyobrażenia dawno minęły, ale z trudnościami środkowego aktu "Wyzwolenia" jeszcze przez pół wieku nie umiano sobie w teatrze poradzić.
Swinarski pokonał wszystkie urojone przeszkody. I z młodopolską symboliką Pochodni, i z całym teatrem w teatrze (co już było łatwiejsze) dał sobie brawurowo radę. Wydobył świadomie łączność myślową - i nawet teatralną - "Wesela" z "Wyzwoleniem" i z ogromną precyzją przeprowadził wywód ideowy sztuki. Konrada otacza przeszłość, walczy z teraźniejszością, ale sam należy do swojej teraźniejszości, która dla nas jest także przeszłością. I to mu udowadniają Robotnicy, od których rozpoczyna swą misję jako od tych, którzy są Siłą. Misja Konrada kończy się klęską, jak klęskę poniosła cała jego warstwa. Robotnicy, to w "Wyzwoleniu" jedyni ludzie naprawdę serio. Oni to wcielają się w finale w erynie. I odchodzą do swej pracy, podczas gdy ślepy Konrad macha na prawo i lewo szablą, przejętą z teatralnej rekwizytorni. Przerażająca jest wymowa tej sceny, zamykającej obraz złudzeń i niemożności elity dawnej i późniejszej.
Przedstawienie krakowskie jest znakomite, mimo że zagrane nierówno. Świetnie pozuje się i wdzięczy Muza Anny Polony, wybornie grają swoje role Hołysz Jerzego Radziwiłowicza, Karmazyn Wiktora Sadeckiego, Prymas Romana Stankiewicza. Ale trafiły się i role wręcz słabe, a Jerzy Trela udźwignął tylko częściowo piekielny ciężar roli Konrada. Słabości tego typu giną jednak w spektaklu, zapadają za kulisy wobec rewelacyjnej całości, na którą składa się też sugestywna muzyka Zygmunta Koniecznego i scenografia Kazimierza Wiśniaka. Widowisko Teatru Starego pozostawia wrażenia niezapomniane. Wybaczcie, że kończę takim utartym, ułatwionym zwrotem, tym razem przystaje on jednak najlepiej do rzeczywistości.