Artykuły

Trudna sztuka pukania

Lec napisał kiedyś o pukaniu, któ­re dochodzi spod dna. Zapewne tego dna, na jakie opadliśmy w końcu wszyscy. Nie dziw więc, że aforyzm przypomniał mi się, gdy opusz­czałem gościnne progi warszawskiego Teatru Dramatycznego po premierze "Zatrutej studni". Nie dlatego, iżby moż­na było nazwać ją "denną". Skądże! Oglądało się na tej scenie, po wyrzuceniu z dyrektorowania Gustawa Holoubka, dużo gorsze widowiska. I to kolejno za kadencji wszystkich jego następców. Ale ostatnie mówi nie tyle o dnie, co o pukaniu z dołu. Takie bowiem pukanie w najmroczniejszych dniach długiej zimy stanu wojennego uprawiał autor tekstów poetyckich, które złożyły się na przed­stawienie-Jacek Kaczmarski.

Mało komu w Polsce jest obce nazwis­ko i- co ważniejsze - twórczość autora i kompozytora śpiewanych wierszy, mi­mo że od lat przebywa on za granicą. Mimo? A może właśnie dlatego, gdyż Kaczmarski raz po raz daje się słyszeć na "wolnoeuropejskich" krótkich falach, wyśpiewując ostre, celne komentarze do naszych, lub nas dotyczących zdarzeń politycznych. Songi jego własnej produk­cji i własnej interpretacji. Do niedawna, prócz transmisji radiowych, można było je poznać z nagrań, od listopada jednak Kaczmarski ujawnił się. Wszedł na pierwszoobiegową scenę. Niestety nie osobiście, ale per procura. Przy pomocy jedena­stki aktorów Teatru Dramatycznego, co potwierdziło, że do jedenastek nie mamy szczęścia nie tylko w piłce nożnej. Już sam pomysł rozpisania Kaczmar­skiego na podwykonawców był pomys­łem chybionym. Wszystkie jego utwory pomyślane są bowiem dla jednego inter­pretatora-samego poety, który wyko­nuje je osobiście. Podobnie zresztą, jak czynił to Wysocki i czyni Okudżawa. Oczywiście wiersze Wysockiego czy pie­śni Okudżawy także śpiewają inni, ale przecież nikt nie potrafi zrobić tego tak znakomicie jak oni sami - autorzy. Nikt bowiem nie dysponuje ani ich głosem, ani wrażliwością, ani temperamentem, ani ową najgłębszą znajomością każdej nuty i każdego słowa, dostępną jedynie autorowi. Zapewne, twórczość poetycka i pieśniarska Okudżawy i Wysockiego wyższy osiągnęła lot niźli Kaczmarskie­go, co nie przeszkadza temu, iż wszyscy trzej należą do jednego bractwa poetów-pieśniarzy nie-do-podrobienia, nie-do-zastąpienia, nie-do-przerobienia. Oczy­wiście, jeśli wraz z odrzuceniem interpre­tacji odautorskiej nie chce się odrzucić połowy wartości dzieła. Jego siły i pięk­na. Niestety, w Warszawie zabrakło na przedstawieniu "Zatrutej studni" Jacka Kaczmarskiego. I w sensie dosłownym, i w przenośni. Wydaje się, że reżyserowie (dwaj Andrzeje: Blumenfeld i Ferenc) postawili sobie za cel wykonanie szcze­gólnego zadania - zatarcia lub przeina­czenia wszystkiego tego, co charaktery­zuje tak bardzo osobistą i związaną z autorem interpretację jego wierszy. Tym bardziej zakodowaną w naszej świado­mości, ponieważ znamy je przede wszys­tkim z jego nagrań i jego wykonań radio­wych. Kaczmarski jest gwałtowny, dra­pieżny, dramatyczny aż po tragizm, prze­pojony patosem polskiego romantyzmu. Tymczasem ze sceny Dramatycznego płynęły liryczne, damsko-męskie chóry, nie kończące się pienia, pozbawione poin­ty i wyraźnego adresata. Inscenizacja przypominała coś w rodzaju oswojone­go, dobrze wychowanego, salonowego STS-u, czyli STS-u na emeryturze. I tak oto - nieco zaskoczeni - słuchaliśmy wysokich, żeńskich głosów przekładają­cych protest na skargę; potem dobiegały nas butne wyzwania, rzucane nawet z ogniem, tyle że po czasie, bo już spełnio­ne; wreszcie dopełniano to wszystko garnirunkiem z odkryć już spowszedniałych, wytartych symboli i przełamanych szyf­rów. Dzięki tej konsekwentnie stosowa­nej metodzie wstrząsający "Katyń" roz­pływał się w łzach martyrologii, oskarże­nie zastępując skargą, "Obława" (Wyso­ckiego) przeobrażała się niepostrzeżenie w ekologiczny manifest, a głośna ongiś "Jałta" potraktowana została niczym skecz z politycznego kabaretu. Nawet "Trzy listy" były już tylko spóźnionym komentarzem do niedawnej wizyty ich bohatera w Polsce. Trudno się więc dziwić, że w końcu spektakl, zmontowany z pieśni najaktual­niejszego z naszych bardów politycz­nych, poety chwili, interpretatora i oskar­życiela chwytanej na gorąco współczes­ności, rzeczywistego wykonawcy zamó­wienia społecznego realizowanego po­przez szumy i gwizdy radiowych zagłuszarek-okazał się blady i nudny jak wczorajsza gazeta. Grzeczne i zdawkowo krótkie oklaski młodzieżowej widowni kwitowały nie bunt i wyzwanie poety, lecz kolejny wieczór poezji aktorskiej, czym okazała się w listopadzie 1989 roku "Zatruta studnia". Doprawdy więcej dla Kaczmarskiego zrobiła tępiąca go cenzu­ra niż dobre chęci Teatru Dramatyczne­go. Panowie z Mysiej zakazując - budzi­li ciekawość, artyści z pałacu kultury wybrukowali piekło nudy. Odpuść im ten grzech dobry Boże. Nie obarczajmy jednak całą winą ze­społu aktorsko-reżyserskiego. Jacek Ka­czmarski też ma w tym niepowodzeniu swój udział. Otóż zbyt późno zastukał on do drzwi teatru. Inna sprawa, że stukając wcześniej nie miał szans usłyszenia sło­wa "proszę". Tak on, jak i jego pełnomoc­nicy: adaptatorzy, inscenizatorzy, wyko­nawcy. Po prostu jeszcze przed kilku miesiącami było to niemożliwe lub jak mawiali naszym dziadkom - "cenzuroju zakazano". Rzecz bowiem nie w history­cznej punktualności pana Kaczmarskie­go, lecz w sprawach Polaków, w naszym pospólnym czasie. Także zresztą trudno byłoby i całą sławę Jacka Kaczmarskiego przypisać tylko jego własnym walorom, żadnych odsetek nie odpisując pracującemu nań czasowi. Chwili, w jakiej toczyła się pieśń i nasze życie, dniom wiel­kich emocji w wielkich sprawach. Każde pukanie- i do sławy, i do teatru - ma właściwą mu chwilę, swoją godzinę i swój dzień. Dzień głuchej ciszy i krzepią­cego "proszę". Wpatrzony w sekundniki historii Kaczmarski nie trafił na warszaw­skiej scenie w czas. Rozminął się mimo­wolnie i mimowiednie z polskim hic et nunc. Po przejechaniu Zebrzydowic po­ciąg z tamtej Europy zaczął się nieznośnie spóźniać. Nie jestem ani poetą, ani kompozyto­rem, ani pieśniarzem, lecz jedynie recen­zentem. A i to ostatnie właściwie w czasie przeszłym dokonanym. Jakkolwiek nigdy nie udało mi się żyć w całkowitej zgod­ności ze współczesnością, to przecież nauczyłem się jednej ważnej zasady - zaczynać należy zawsze od pukania. Pu­kania do drzwi z pokornym pytaniem: przepraszam, czy jest tam kto? Zwłaszcza w okresie gwałtownego załamywania się dotychczasowych struktur jest to wręcz nieodzowne. Także pisząc ten felieton próbowałem dopukać się odpowiedzi, czy jest jeszcze "Zdanie"? Mniejsza z tym jakie i czyje, ale czy w ogóle jest? Należę do takich ludzi piorą, którzy obstają przy nieco archaicznym może sposobie myślenia, upierając się przy pi­saniu po to, aby ktokolwiek to czytał. A więc chcieliby pracować nie dla włas­nych szuflad, lecz cudzych oczu. Inna sprawa, że osobiście w ogóle w owo pisanie do szuflady, zwłaszcza między profesjonalistami, nie bardzo wierzę. Na­wet z myślą przetrwania złej koniunktury na publikację tekstu. Już w 56 wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością na wybe­beszenie owych przepastnych szuflad li­terackich i co? Przeważnie na ich dnie leżały tylko dyplomy honorowe, legitymacje od "chlebowych" krzyży i pokwi­towania za opłacone składki partyjne. Podobnie było w 70. i 80. a także 89. Tylko z upływem każdej cezury mniej zostawało pokwitowań za składki... Inna rzecz, że ostatnią datę wyjaśnić sobie najłatwiej, bo i tak kto miał co na wątrobie, mógł posłać do drugiego obie­gu i leciało to w świat z krzywdą wpraw­dzie dla oczu, ale radością dla serca i pożytkiem dla rozumu. Więc niepodobna mieć pretensji o pustki w szufladach, które i tak mnie w końcu niewiele obcho­dzą. Ale by nie zapełniać niepotrzebnie własnego biurka, pukam do drzwi redak­cyjnych i czekam na odpowiedź: jest tam kto? Niestety, coraz częściej jedyną odpo­wiedzią jest dzwoniąca w uszach cisza. Nie ma już nikogo. Czasem to budzi trochę złośliwej satysfakcji, czasem smuci. Jak powiadał Lejzorek Rojtszwaniec, "skoro zwalniają, znaczy że będą przyj­mowali do pracy". I tak jest z "wyciszo­nymi" pismami i wydawnictwami. Jedno ginie, inne się rodzi. Inicjatywy i koncep­cje zarówno likwidatorskie, jak i organi­zatorskie prześcigają się wzajem. "A naj­zabawniejsze -jak pisał do mnie jeden z moich galicyjskich przyjaciół-i najtra­giczniejsze jest to, że rozdział życia "oficjalnego", reżimowego, od niezależno- opozycyjnego doszedł do stanu takiej wzajemnej nieufności i niewiedzy, że powstała - a będzie tylko z czasem po­głębiać się, przynajmniej w najbliższych latach - luka paradoksu: nowo powsta­jącym pismom brakuje dziennikarzy-fa­chowców, a dziennikarze z rozwiązywa­nych gazet będą bez pracy... Jestem tego zjawiska żywym świadkiem, więc wiem, co mówię. Jeden mój przyjaciel zawiązu­je teraz dziennik (sic, jak mówią w Europie), i miota się z braku ludzi do roboty, a tymczasem ze dwudziestu dziennikarzy z rozwiązywanych lub rozlatujących się gazet marzyłoby o pracy u niego; on ich jednak za nic nie zatrudni jako agentów reżimu..."

Wolny rynek papieru, wolny rynek poli­grafii, wolny rynek wydawniczy, wolny rynek księgarski zaczynają działać. Jeszcze przed ich wprowadzeniem, a w każdym razie przed wprowadzeniem wolnego ryn­ku pracy. W pierwszym uderzeniu kumu­lują wszystkie elementy negatywne obu formacji ekonomicznych: dawnej, cen­tralistycznej i nakazowej, reprezentowa­nej przez monopol drukarski, gigantoma­nię poligrafii, zbiurokratyzowane księgar­stwo, brak inicjatywy kolportażu, ospa­łość redakcji i wydawnictw, biurokrację kulturalną i nowej, wolnorynkowej z bez­pardonową konkurencją, drapieżną grą interesów, dyktatem opłacalności, bra­kiem osłon, pauperyzacją czytelników, degradacją potrzeb kulturalnych, itd. Otóż w takiej sytuacji przegrywa, bo musi przegrać, kultura z handlem, sztuka z przemysłem. I dlatego właśnie tak często cisza odpowiada na moje pukanie połą­czone z nieśmiałym: przepraszam, czy jest tam kto?

A może za słabo pukam?

Trudnej sztuki pukania uczę się całe życie. Jakkolwiek nie zawsze pukania do drzwi redakcyjnych. Zaczęło się to bar­dzo dawno temu. W czasach zaprzesz­łych, gdy pewnego październikowego poranka dość nieoczekiwanie znalazłem się w dolnych partiach niegdysiejszej siedziby Towarzystwa Iksów. Pierwsze­go w skali polskiej (a może europejskiej czy wręcz światowej?) kolektywnego krytyka teatralnego. Właścicielem budyn­ku, lub raczej pałacu, był wówczas hr. Tadeusz Mostowski, minister Spraw We­wnętrznych Królestwa Polskiego. Gmach ów miał chyba przeznaczoną przynależ­ność do policyjnych resortów, skoro i później (nie wyłączając międzywojnia) różne tego typu instytucje w nim się mieściły. Nic więc dziwnego, że w latach odbudowy tam właśnie zlokalizowano stołeczne UB. Po przeniesieniu go z le­wego na prawy brzeg Wisły. Czyli z ul. Cyryla i Metodego, o której Warszawa mawiała, że Cyryl jak Cyryl, ale te meto­dy... Dość, że za moich czasów nie Mos­towscy byli gospodarzami pałacu, lecz jakiś bezpieczniacki bandzior, do którego nie mogę mieć pretensji, jako że nie on odbudowywał z gruzów cały interes. Otóż elementarną wadą konstrukcji były zbyt niskie piwnice i nazbyt głęboko w ziemię

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji