Kaczmarski bez zębów
POMYSŁ był dobry, grupa młodych, niewątpliwie utalentowanych aktorów miała najlepsze chęci, a jednak wyszła z tego rzecz dość bezbarwna i nijaka. Recepta: weź dwa tuziny piosenek sławnego, kontestującego "barda pokolenia", poszatkuj, co się da, odrzucając części zbyt twarde, wymieszaj wszystko razem i przypraw szczyptą pantomimy, a stanie się SPEKTAKL, nie sprawdziła się i inaczej być nie mogło. "Zatruta studnia", zrealizowane z rozmachem na Dużej Scenie Teatru Dramatycznego widowisko muzyczne, rozczarowuje i pozostawia niedosyt. Przypadkowo i niezbyt trafnie wybrane utwory - niektóre z nich zdążyły się już nieco zestarzeć - reprezentujące tylko jeden nurt twórczości Jacka Kaczmarskiego (dlaczego właściwie nie sięgnięto po jego piosenki najnowsze lub kilka świetnych, nie oszczędzających nikogo, tekstów satyrycznych z okresu stanu wojennego?) nie układają się w żadną w miarę spójną całość, w żadne przesłanie. Sprawa kolejna to sposób wykonania. Pieśni owe można śpiewać tak, jak robił to sam autor, albo - spróbować zupełnie inaczej. Pokuszono się o wariant drugi, co zaowocowało niestety interpretacją płaską, pozbawioną ekspresji. Zginęły gdzieś "zęby" Kaczmarskiego, zagubiono całą drapieżność i przewrotną ironię jego utworów, przydając im zbyt wiele tonów liryczno-sentymentalnych. Z ponad dwudziesta zaprezentowanych piosenek bronią się tylko cztery: "Korespondencja" w wykonaniu Zbigniewa Konopki, dość sugestywnie odśpiewana przez cały zespół "Samosierra" oraz "Rejtan" i "Jałta" (dwa wyjątkowe przykłady ciekawszej choreografii). Zupełnym nieporozumieniem zaś jest interpretacja sztandarowych "Murów" oraz "Przejścia Polaków przez Morze Czerwone" - gdzie interesujący skądinąd pomysł posłużenia się formą żydowskiego chorału był chyba efektem błędnego odczytania tekstu: to, co w nim prześmiewcze, zostało odtworzone z namaszczoną powagą. Spektakli ów, mimo iż korzysta z możliwości technicznych, jakie daje scena i udział sporej grupy wykonawców, zrobił na mnie wrażenie nieporównanie mniejsze niż te same pieśni śpiewane w klubach studenckich przez Przemysława Gintrowskiego, oprawione jedynie dźwiękiem gitary i fortepianu. Przyczyna jest moim zdaniem jedna: twórcy rzeczonego przedstawienia kompletnie "nie czują" utworów, po które zdecydowali się sięgnąć, nie próbują odnaleźć tu niczego nowego, umiejscowić ich we własnej koncepcji widzenia polskich problemów, polskiej historii i rzeczywistości. Reżyserzy - Andrzej Blumenfeld i Andrzej Ferenc - poszli najłatwiejszym tropem: autor - gwiazda "zakazana", obrosła w legendę, młodzi i świeży wykonawcy, nic już dodawać nie potrzeba. Zabrakło własnego przeżycia i refleksji, ergo - powstał grzeczny, beznamiętny musical, niewiele mający wspólnego z poetą i pieśniarzem Jackiem Kaczmarskim.
PS. Po powrocie z teatru musiałam "na odtrutkę" odkurzyć czym prędzej jedną ze stareńkich drugoobiegowych kaset. Wszystko było na swoim miejscu - celna metafora, siła wyrazu, śmiech, gorzka zadumy i szyderstwo.