Artykuły

Prawdziwych cyganerii już nie ma

"Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Łukasz Badula w portalu kulturaonline.pl

Agnieszka Glińska wskrzesza świat krakowskich artystów i filistrów przełomu XIX i XX wieku. Jej spektakl to również osobiste śledztwo w sprawie prababki, która była naocznym świadkiem młodopolskiej epoki.

Lornetka. Jedyna pamiątka, jaka została Agnieszce Glińskiej po prababce Pepi Weiss. Mieszkance królewskiego miasta z przełomu XIX i XX wieku, o której reżyserka dotąd wiedziała niewiele. Szansę na rozwikłanie rodzinnej tajemnicy przyniosła praca nad spektaklem w Teatrze Słowackiego. Tym samym, który prababka chętnie odwiedzała. Ze wspomnianą lornetką w dłoni. Kto wie, być może uczestniczyła w głośnej premierze "Moralności pani Dulskiej". I razem z widownią zaśmiewała się, gdy tytułowa bohaterka drży na myśl o wyprowadzce na Dębniki.

Dębniki to dzisiaj już nie prowincja, lecz jeden z bardziej atrakcyjnych i zabudowywanych obszarów Krakowa. Tam też można przejść się ulicą Michała Bałuckiego. Komedioopisarza, który musiał być doskonale znany Pepi. Niegdyś oklaskiwany przez tłumy, u schyłku pozytywizmu stał się obiektem kpin ze strony postępowych krytyków i artystów. W październikowy wieczór 1901 roku wybrał się na długi spacer, który zakończył samobójczym strzałem z rewolweru. Zaszczują cię, a po śmierci wystawią pomnik. Popiersie Bałuckiego rzeczywiście znajduje się na krakowskich plantach. To jeden z wielu śladów po tamtym Krakowie. Krakowie, którego nie ma, a który Glińska próbuje wskrzesić. Dzierżąc należącą do prababki lornetkę. I sięgając po słynne, sztandarowe wręcz przedstawienie Wajdy i Olczak-Ronikier "Z biegiem lat, z biegiem dni".

Powrócić jak za dawnych lat?

Bajczarskie miasto, gdzie tylko jubileusze i pogrzeby zasłużonych. W inscenizacji Glińskiej,Kraków epoki fin-de-siecle generuje gorycz, niespełnienie, ale też pretensjonalne porywy. Oto krzyżujące się ścieżki jednostek powołanych do artystycznej misji, które szybko ściąga na ziemię zaściankowa rzeczywistość. Oto apatia mieszczaństwa pozamykanego w czterech ścianach, gdzie przedłużenie rodu mogą zagwarantować jedynie (zastępujące gody) salonowe potańcówki. Oto wreszcie przedstawiciele inteligencji, którzy zawsze są na serio i których nic poza pracą nie interesuje. Życie w pigułce. Przepływające przez palce. Wist. Partyjka. Kolacyjka. Tyle że ten umarł, a tamtego brak.

Ci, którzy oczekiwali po Glińskiej powtórki z historycznego (oraz serialowego) fresku Wajdy i Olczak-Ronikier, mogą przeżyć pewne rozczarowanie. Nowe "Z biegiem lat, z biegiem dni" nie tylko (ze zrozumiałych przyczyn) dokonuje skrótów w źródłowym materiale, ale też ogranicza inscenizacyjny rozmach. Zamiast odtwarzać wycinek historycznej rzeczywistości, Glińska wyprowadza postaci jakby z czasowego zawieszenia. Przy szczątkowej scenografii oraz ruchu scenicznym, który więcej ma wspólnego z zapętloną choreografią niż realistycznym rozwojem wypadków.

Wizycie w widmowych domostwach towarzyszy równie obsesyjna oprawa muzyczna. Słychać tutaj śpiewane a capella pieśni, które tylko sporadycznie jednoczą bohaterów. Częściej wydają się emanacją jakiejś melancholijnej i elegijnej atmosfery. Atmosfery stopniowo zasysającej całe otoczenie aż do wyciszonego finału. "Dance Me to the End of Love" Leonarda Cohena nabiera wymiaru swoistego epitafium. Dla poszczególnych bohaterów, ale i całej epoki.

W poszukiwaniu Pepi

Pierwowzór Wajdy i Olczak-Ronikier był próbą kompilacji młodopolskiej dramaturgii i przemian dziejowych rzutowanych na silnie lokalną specyfikę. U Glińskiej genius loci dekadenckiego Krakowa nie odgrywa aż tak dominującej roli. A to ze względu na wspomniany wątek osobisty, związany z prababką reżyserki. Glińska przeplata bowiem treść "Z biegiem lat, z biegiem dni", własną narracją o Pepi. Milcząca postać prababki jest obecna na scenie, podczas, gdy sama reżyserka sukcesywnie odczytuje kolejne fragmenty odnalezionej biografii.

Historia Pepi pełni rolę rewersu tego, co rozgrywa się w fabule oryginalnego "Z biegiem lat, z biegiem dni". Glińska przypomina, iż galicyjskie miasto u progu XX wieku stanowiło enklawę żydowskiej mniejszości. Dzieje prababki są prowadzone konsekwentnie do tragicznego końca, który miał miejsce podczas hitlerowskiej okupacji. W smutnej opowieści pojawia się aczkolwiek niosący nadzieję wątek syna bohaterki. Dziadka Pepi przed gettem ratuje służąca Kasia. Ich miłość daje zaś początek nowej historii rodziny.

Krakówek w krzywym zwierciadle

Hołd złożony nieobecnej w publikacjach epoki prababce nadaje całości rys chwilami zbyt faktograficzny. Mimo tego, "Z biegiem lat, z biegiem dni" pozostaje przede wszystkim emanacją osobliwego krakowskiego spleenu. Przedstawieniem, które nie mogło pojawić się na innej scenie niż pamiętający premiery Zapolskiej Teatr Słowackiego. Inaczej epizody z galicyjskiej przeszłości odbiorą krakusi, inaczej pewnie osoby w Krakowie tylko chwilowo mieszkające lub miasto odwiedzające.

Poprzez wyabstrahowane sceny, Glińska prezentuje galicyjski Krakówek w krzywym zwierciadle. Kto w swoim życiu pod Wawelem przeszedł analogiczną do bohaterów drogę od negacji do stagnacji, odnajdzie w spektaklu wiele gorzkich prawd. Głównie o przepaści między artystowskim zadęciem a codzienną praktyką. Przepaści zasypywanej błyskawicznie w momencie, gdy drżący przed filisterstwem twórca gnuśnieje, a gardzący sztuką mieszczuch zaczyna pisać wiersze.

W spektaklu Glińskiej najmocniej te płynne granice wyraża treść słynnych naturalistycznych sztuk - "W sieci" Kisielewskiego i wspomnianej "Moralności pani Dulskiej". Zwłaszcza ten drugi utwór nabiera na scenie Słowackiego jakiejś złowieszczej oprawy. Szyderczy śmiech zamiera na ustach, gdy zaczyna się brutalna "pacyfikacja" mezaliansu. A bunt Zbyszka zostaje zduszony w zarodku. Zanim jeszcze mógł się narodzić.

Przybyszewski kontra Zapolska

Trwające 3 i pół godziny widowisko pozwala na podejrzenie więcej tego typu "gorszących" scen. Choćby wspomniany Bałucki skonfrontowany z drwiącym, ale także tłamszonym przez krakowską codzienność Stanisławem Przybyszewskim. Ten sam Przybyszewski odsądzany od czci i wiary przez Zapolską - samotną kobietę, której niezależności nikt nie chce uhonorować. Albo Tadeusz (jeszcze nie Boy) Żeleński w akcie rozpaczy wydzierający się nocą na ulicy.

Kto wie, czy najmocniejsze wrażenie nie robi tu wywiedziona z "Karykatur" Kiesielewskiego opowieść o aspirującym pisarzu Antonim Relskim. Jego postać Glińska ukazuje przez pryzmat i zaprzepaszczonych nadziei i bezprzykładnej (psychicznej) przemocy wobec żony. Scena z odwidzinami kolegów i "pogrzebem" niemowlęcia to jeden z mocniejszych fragmentów spektaklu.

Obsada wielofunkcyjna

Dramat Relskiego oddziałuje na widza także z powodu oszczędnego i niezwykle intensywnego aktorstwa Łukasza Simlata. Występujący gościnnie w Krakowie aktor właśnie w tą postać włożył chyba najwięcej spolaryzowanych emocji. To jego Relski, a nie (grany z odpowiednią dezynwolturą) Przybyszewski, zapada głęboko w pamięć. Simlat niewątpliwie potrafi wykorzystać emploi "mężczyzny z tajemnicą" i umiejętnie igrać z oczekiwaniami widzów.

W "Z biegiem lat, z biegiem dni" nie brakuje podobnych podwójnych, potrójnych ról. Bardzo mocno zaznacza swą obecność Mateusz Bieryt, występujący wcześniej u Glińskiej w "Liżę twoje serce", a pod Wawelem grający m.in. w "Cesarzu Kaliguli" Villquista. Młody Żeleński i Zbyszko to wyjątkowo celne aktorskie trafienia Bieryta - postaci oddane z pasją, energią, a kiedy trzeba, przeszywającym bębenki bólem istnienia.

Doskonale spisuje się u Glińskiej i żeńska część obsady. Zwłaszcza, jeśli chodzi o brawurową, zespołową grę w części poświęconej "Moralności pani Dulskiej". Duet Marta Konarska (Aniela Dulska) - Dominika Bednarczyk (Juliasiewiczówna) to prawdziwy, mistrzowski aktorski ping-pong na riposty. A są jeszcze odtwarzające córki Dulskiej Hanna Bieluszko i Anna Tomaszewska. Nie mówiąc o samej Dulskiej w kreacji Doroty Godzic. Wielosobowa, wielofunkcyjna obsada spektaklu nie wydaje się zresztą posiadać słabych punktów. Nawet "marginalne role" wuja i Misii Chomińskiej, za sprawą Krzysztofa Piątkowskiego i Zuzanny Czerniejewskiej ogniksują uwagę widza.

Aktorstwo w wielu fragmentach podnosi dynamikę całego spektaklu. Bo też jego tempo nie jest specjalnie zawrotne. Nucone i śpiewane partie, przy tak długim przebiegu mogą razić monotonią. A młodopolski almanach nie zawsze wydaje się kompatybilny z jednostkową biografią prababki.

Tak autorska, osobista i kameralna wizja reżyserki, w przypadku "Z biegiem lat, z biegiem dni" zapewne wzbudzi kontrowersje. Mimo tego, "wygaszona", odtwarzana jakby z replay'u, wersja Krakowa przełomu wieków potrafi rzucić na odbiorcę jakiś urok. Razem z Pepi wracają wspomnienia, wraca mit cyganerii, która wbrew okolicznościom przyrody (oparom beznadziejności) zasiała ferment nie tylko w lokalnej kulturze. Nawet, jeśli wiązał się on z życiowymi klęskami. I na dłuższą metę niewiele w codziennej szarzyźnie królewskiego miasta zmienił. Takich cyganerii już nie ma. Dawne życie poszło w dal. Została lornetka.

Premiera spektaklu "Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]" odbyła się 20 maja na Dużej Scenie Teatru im. Słowackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji