Artykuły

Proszę wybaczyć, panie Goethe

Narzekamy ostatnio na nasz teatr, na upadek ambicji, komercjalizację, rozmiło­wanie w banalnej rozrywce. Sam niejeden raz pisałem na ten temat. Kręciłem nosem, kra­kałem, a tu proszę - nie jest chyba jednak tak źle, duch bo­jowy w ludziach teatru jeszcze całkiem nie wygasł, pomyślałem sobie, widząc na łamach prasy anonse powiadamiające o tym, że dwa warszawskie teatry - Nowy i Dramatyczny - szykują na koniec kwietnia premiery klasyki, i to tej największego kalibru: "Fausta" i "Ifigenii w Taurydzie" Goethego. Uradowało się moje recenzenckie serce, nie tylko dlatego, że obu sztuk do­tychczas na scenie nie widzia­łem -"Ifigenię" po raz ostatni grano w Warszawie w roku 1961 z Zofią Mrozowską w roli tytu­łowej; od pamiętnego "Fausta" w inscenizacji Szajny(głośnej przede wszystkim z tego powo­du, że na premierze zacięła się żelazna kurtyna i przedstawie­nie trzeba było odwołać) minę­ło już lat osiemnaście. Magne­sem była także wiadomość, że Fausta zagra mój ulubiony Ro­man Wilhelmi, specjalista od ról "mocnych ludzi", aktor, którego od czasu, gdy przed kilku laty rozstał się z Teatrem Ateneum, łatwiej było można spotkać w Suwałkach czy Wałbrzychu, gdzie wojażował z impresaryjny­mi "Emigrantami" Mrożka, niż na stołecznej scenie, na której w ciągu ostatnich sezonów za­grał tylko dwie role, obie zresz­tą niezbyt udane. Faustowi - Wilhelmiemu partnerować miała, jako Małgorzata, Adrianna Bie­drzyńska, aktorka najmłodszego pokolenia, ale już dość popular­na, głównie dzięki swoim filmowo-estradowym występom (grała u Istvana Szabó, śpiewała na wrocławskim Przeglądzie Piosen­ki Aktorskiej). Jak wyznała w jednym z przedpremierowych wywiadów, dla roli w "Fauście" Biedrzyńska postanowiła zrezy­gnować z intratnego kontraktu filmowego. Przygotowaniom "Ifi­genii w Taurydzie" towarzyszy­ło o wiele mniej rozgłosu, co zresztą zrozumiałe, bowiem w tym wypadku zarówno reżyser, jak i scenograf, a także więk­szość zaangażowanych do sztuki aktorów, ubiegłorocznych absol­wentów warszawskiej PWST - była debiutantami.

Słabość do Wilhelmiego spra­wiła, że najpierw postanowiłem pójść na Puławską, do Teatru Nowego, na "Fausta". Zaczęło się nieźle, od świetnej wystawy rysunków Edwarda Dwurnika, eksponowanej w foyer. (Wysta­wy to - mówiąc na margine­sie - bardzo mocna strona dzia­łalności firmy dyrektora Bohda­na Cybulskiego, często nawet mocniejsza niż to, co towarzy­szy im na scenie). Prace ekspo­nowane na wystawie, pochodzące z ostatnich kilku lat, to bardzo celna, ostra, zjadliwa, kiedy in­dziej bardzo dowcipna kronika tycia polityczno-obyczajowego naszego polskiego grajdołka, pod względem sposobu obserwacji przywodząca skojarzenia ze słyn­ną "Kroniką" Feliksa Topolskie­go. Wystawa świetna, ale nie ona przecież miała być gwoź­dziem programu. W omawianej swego czasu na łamach "TK" poprzedniej insce­nizacji Cybulskiego - "O wojnę powszechną..." Różewicza - re­żyser usadził nas na scenie, ak­torom każąc grać na widowni. Tym razem panie bileterki nie kazały nam przeciskać się za kulisy; z powrotem znaleźliśmy się w słynących z niewygody fo­telach, przeciętych biegnącym przez środek widowni aż po sce­nę pomostem. Ktoś już kiedyś, co prawda, zastosował ten po­mysł, ktoś inny nie tak dawno pomysł ten, na zasadzie swois­tego cytatu, powtórzył, ale dlaczegóż by nie skorzystać z do­brych wzorów? Cybulski lubi takie sztuczki z przełamywaniem sztywnego po­działu na scenę i widownię. Tym razem też aktorzy biegają nie tylko od kulisy do kulisy, ale również balansują w ciemnoś­ciach po owym pomoście ponad naszymi głowami. Ponieważ po­most był wąski, skonstruowany niewątpliwie bez konsultacji ze specjalistą od BHP, wśród sie­dzących najbliżej widzów wzbu­dziło to obawy o całość włas­nych tudzież aktorskich kości. Najpierw opuścił salę starszy wiekiem reżyser R później nie zdzierżył napięcia historyk tea­tru N. i towarzysząca mu teatrolożka S. W Jakiś czas potem w ich ślady poszedł zabłąkany przypadkowo aktor zachodnio-niemiecki, który najpierw łama­ną polszczyzną błagał kasjerkę o wolny bilet, by po pierwszym akcie z równą determinacją szturmować drzwi wyjściowe. Zachodziła obawa, iż jeśli tak dalej pójdzie, to na sali - po­za znaną z łagodnego serca, i stalowych nerwów badaczką dziejów teatru K. (tym razem bez profesora K.) oraz niżej pod­pisanym, którego trzymało po­czucie obowiązku - nie pozosta­nie nikt. Na szczęście reżyser; który część pierwszą "Fausta" potraktował niezwykle solennie, wykreślając bodaj tylko scenę w piwnicy Auerbacha, z częścią drugą obszedł się dużo bardziej zdecydowanie, dzięki czemu nie wszyscy widzowie zdążyli opuś­cić teatr. Mogły więc zabrzmieć kurtuazyjne, zdawkowe brawka dla aktorów, podejrzewam, jesz­cze bardziej przykre niż gwizdy i obrzucanie pomidorami. Sam, przyznam szczerze, rzu­cić czymś miałem ochotę. Przed­stawienie Teatru Nowego jest przedsięwzięciem tak nieudanym, tak smutnym, iż nie sposób właś­ciwie pisać o nim w tonacji se­rio, grzmieć, pohukiwać, szukać winowajców. Zawinili zresztą wszyscy pospołu, od wykonawcy tytułowej roli począwszy. Roman Wilhelmi wykonał iście bene­dyktyńską pracę, pracę, jaką za śmiesznie niską aktorską gażę i groszowe normy niewielu z jego kolegów zgodziłoby się dzisiaj podjąć: nauczył się na pamięć olbrzymiego tekstu. Cóż z tego jednak, przecież nie o pokaz pa­mięciowej sprawności tu idzie, lecz o zbudowanie roli, wykreo­wanie postaci, ukazanie jej mo­tywacji. Wilhelmi recytuje tekst, ale odnieść można wrażenie, iż właściwie nie rozumie, co mówi; gesty, intonacja kłamią jego sło­wom. Ta bezradność jest tyleż "zasługą" aktora, co obciąża konto reżysera, który w niczym nie jest w stanie pomóc swemu najważniejszemu partnerowi. Cybulski nie potrafi uzasadnić, po co wziął się za ten akurat utwór, co chce nam dzisiaj teks­tem Goethego i ustami Fausta powiedzieć, próbuje więc "insce­nizować": buduje pomost, bo to urozmaicić ma sytuację, wspól­nie z Janem Banuchą, autorem scenografii (zresztą dosyć funk­cjonalnej) komponuje ładne obrazki, co jakiś czas wpuszcza na scenę kilku panów we fra­kach z zespołu "Camerata Vistula" - byleby tylko się coś dzia­ło. Ano dzieje się, tylko pod względem interpretacyjnym - pusto. Nawet sympatyczna i niewątpliwie utalentowana Adrianna Biedrzyńska też nie jest w stanie uchronić przedsięwzię­cia od klapy, zwłaszcza że jeśli idzie o doświadczenia teatralne, aktorka jest prawie debiutantką (co niestety widać), w dodatku - z niedobrymi naleciałościami rodem z filmowego planu (co niestety słychać). Jedynie Jerzy Bończak jako Mefisto usiłuje ra­tować honor firmy; jego propo­zycja nie jest olśnieniem, to wła­ściwie minimum, jakiego należa­łoby oczekiwać od aktora w tej roli, ale na opisanym przed chwilą tle, to prawie kreacja...

Po doświadczeniach z "Faus­tem", z nieco mniejszym już apetytem Szedłem na "Ifigenię w Taurydzie". Teatr Dramatyczny, który tę sztukę Goethego wpro­wadził na afisz, też jakby nie miał do niej przekonania: mała Sala Prób, godzina najgorsza z możliwych - szesnasta. Rzeczy­wiście, choć premiera odbyła się zaledwie dwa dni wcześniej, pu­bliczności niewiele, jakieś 50-60 osób. Na scenie piątka aktorów: Jolanta Olszewska jako Ifigenia (na zmianę z Ewą Guryn), Ma­riusz Bonaszewski (Orestes), Mi­rosław Guzowski (Pylades), Sła­womir Orzechowski (Arkas) - tuż po szkole bądź z niewielkim, 3-4-letnim stażem; jedynie gra­jący króla Taurydy, Toasa Piotr Loretz ma za sobą kilkanaście lat pracy. Publiczność jest senna, znużona, z wyraźnym trudem przychodzi jej wysłuchiwanie opowieści o perypetiach Ifigenii, kapłanki bogini Artemidy (żeby "wejść w temat", trzeba bądź co bądź liznąć nieco mito­logii...), mimo to aktorzy grają tak, jakby po każdej swej kwe­stii słyszeli burzliwą owację. Oczywiście sam zapał i ambi­cja to trochę zbyt mało, by pow­stało w pełni profesjonalne przedstawienie. Młodym aktorom z Dramatycznego brakuje nie ty­le talentu, bo ten na pewno po­siadają (zwłaszcza grająca Ifige­nię Jolanta Olszewska), ile sce­nicznego doświadczenia, jakim dysponowali np. występujący w prapremierowej wersji dramatu Goethego, przygotowanej w 1961 roku w Teatrze Współczesnym - Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki czy Zbigniew Zapasiewicz - aktorzy wówczas jeszcze młodzi, ale już z pokaźnym te­atralnym dorobkiem. Przedstawienie Mikołajczaka jest popra­wne, mimo dość banalnej puen­ty, podkreślającej niepotrzebnie, że to, co oglądamy, to tylko te­atr. To właściwie wszystko, co da się o nim powiedzieć.

Obie omówione wyżej insceni­zacje, którymi być może niepo­trzebnie zawracam Państwu gło­wę - bo przecież nie są to ar­cydzieła - dowodzą smutnego faktu, iż z klasyką w naszym te­atrze nie jest, niestety, najlepiej. Nie tylko dlatego, że do odbioru tego typu repertuaru publiczność właściwie nie jest dziś przygoto­wana (przeciętny, polski inteli­gent z przedwojenną maturą dy­sponował nierzadko większą wiedzą humanistyczną niż nieje­den obecny absolwent uniwersy­tetu). Także i z tego powodu, że nie przygotowany jest również teatr. Że nie ma w nim obecnie możliwości spokojnej, systema­tycznej, mówiąc górnie - twórczej pracy. Aktorzy w poszukiwaniu pieniędzy, których nie są wstanie zdobyć, żyjąc wyłącznie z etatu w teatrze - imają się różnych dodatkowych zajęć: w filmie, telewizji, na estradzie, w teatrach impresaryjnych wre­szcie: Ofiarowując im swój ta­lent i swe umiejętności, ukształ­towane w dużej mierze dzięki pracy w tym tak potępianym zewsząd (często nie bez powodu) zinstytucjonalizowanym teatrze. Te dodatkowe zajęcia dają pie­niądze - w porównaniu z eta­tem w teatrze dosyć spore - ale rodzą też całkiem realne niebez­pieczeństwo rozmienienia się na drobne, popadnięcia w sztampę, w rutynę. Być może się mylę, ale zastanawiam się, czy nie tu właśnie należy szukać przyczyn porażki "Fausta" - tego w cu­dzysłowie i bez. Żyjąc w nieu­stannym pośpiechu, rozdarciu - tu film, tam telewizja, kiedy in­dziej trasa z impresaryjnym spektaklem - trudno marzyć o sukcesach w teatrze repertuaro­wym. Podobne przyczyny - choć z pozoru wygląda to na pa­radoks, bowiem występują tu aktorzy młodzi, którzy cały swój wysiłek oddali teatrowi - zade­cydowały o tym, iż również "Ifigenia" nie stała się wydarze­niem. Po prostu: zapał młodych ludzi z Dramatycznego nie zna­lazł dopełnienia w doświadcze­niu ich starszych kolegów. Podo­ba mi się pomysł dyrektora Zapasiewicza, by dawać szansę ak­torskiej młodzieży. Trudno wszakże zaprzeczyć, że ta godna uznania idea jest w dużej mie­rze wymuszona przez okolicznoś­ci, w jakich przyszło dziś funk­cjonować teatrowi. Inaczej mó­wiąc: stawiamy na młodych, bo nie możemy liczyć na starych; ci ostatni wszak zajęci są odci­naniem kuponów od sukcesów; wolą swój czas i siły poświęcać na pracę w teatrach impresaryj­nych, czy wojażować z 5-osobową eksportową wersją -Dzia­dów" po Australii niż harować za grosze na etacie. Rozumiem to doskonale; po co w kwiecie wieku i pełni sławy szargać się dla idei, zwłaszcza że państwo­wy mecenas - płacąc aktorom przez długie lata nie tak znów marnie - wcale ich do tego nie przyzwyczaił. Kłopot jednak w tym, iż bez aktorów wybitnych, bez nauczycieli i mistrzów, bazu­jąc tylko na zapale młodzieży i pokornej rezygnacji aktorów miernych, którzy pozostali na etatach, bo nigdzie poza teatrem nie mogą znaleźć dla siebie za­trudnienia - trudno marzyć o sukcesach. Do tego by przyciąg­nąć z powrotem do teatru ak­torski czołówkę, potrzebne są oczywiście nie płomienne apele, ale środki bardziej konkretne.

Proszę wybaczyć, panie Goe­the; miało być o sztuce przez du­że "s", a skończyło się na pie­niądzach. No cóż, nawet w sferze ducha bez tego ani rusz.

Już po złożeniu tego tekstu do druku dowiedziałem się, że Boh­dan Cybulski zrezygnował z funkcji dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Nowego. No­wym szefem sceny przy Puław­skiej został Adam Hanuszkiewicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji