Artykuły

Kochankowie piekła

SZKODA, że nie jest to przedstawienie wybitne, szkoda, że tylko przeciętne, miejscami zaledwie poprawne. Materiał dramaturgiczny świetny, intelektualnie bogaty, rozpisany na pełne, wyraziste postacie, przywołujący dzieje spojrzenia na człowieka; współczesny w swoich istotnych pytaniach. Reżyser oczywiście wszystko to wiedział i rzecz potraktował jak należało, aby przemówiła do dzisiejszego widza.

Idzie o "Kochanków piekła" Jarosława Marka Rymkiewicza, mających w podtytule określenie: tragifarsa w dwóch aktach, według Calderona. Jak na neoklasyka przystało, Rymkiewicz, poeta, eseista, dramaturg, może budzić podziw swoją pasją odgrzebywania archetypów i odświeżania dawnych wzorów. Być twórczo zafascynowanym przeszłością i jej współczesnymi echami,tak eksploatować i ponawiać literackie prototypy w świecie, który z nadętej zarozumiałości chciałby zerwać ze źródłami kultury - to niemal misja, misja pośredniczenia między źródłami a posuchą kulturową współczesności. Dlatego też i "Kochankowie piekła" zanurzeni są w literaturze, legendzie, problematyce przeszłości, ale zanurzeni przewrotnie, czerpią z tradycji, lecz ją unowocześniają, przystosowują do nowych potrzeb intelektualnych i psychologicznych.

Rymkiewicz, znawca epoki Calderona, wie, skąd i jakie inspiracje zaczerpnąć. Tym razem z fabuły dawnej legendy o św. Cyprianie i Św. Justynie, która w dramacie Calderona "Czarnoksiężnik" stała się punktem wyjścia do filozoficznych i teologicznych rozważań nad tajemnicą życia i śmierci, tajemnicą tragicznego sensu moralnego ludzkiej egzystencji.

Niepokój metafizyczny, napięcie moralne, chęć wytłumaczenia własnego życia wobec wieczności zbliżają całą tę problematykę do duchowej sytuacji, współczesnego człowieka, jak zresztą myślowe i artystyczne bogactwo baroku z jego wyczuciem sprzeczności egzystencji jest dziś siłą pobudzającą wrażliwość i wyobraźnię. Rymkiewicz przyobleka stary wątek fabularno-egzystencjalny w nowy kostium teatralny, aby odwieczne pytania mogły poprzez pokłady ludzkich doświadczeń dotrzeć do widza. Parafrazuje dowcipnie i gorzko tytuł innej sztuki Calderona - "Kochankowie nieba". Sprawę wyostrza intelektualnie, racjonalizuje.

Bóg, diabeł, zło, miłość, śmierć... i człowiek wobec tych tajemnic. Przydaje się obecna wiedza psychologiczna, ironiczny dystans do dociekań w stylu scholastycznym. Czy to znaczy, że tamte tajemnice przestają być dziś tajemnicami, zwłaszcza problem wszechobecnego w świecie zła? Nie. Przybierają tylko inną postać, nieco jakby uwolnioną od labiryntowego mroku, przytłaczającego ludzkie myślenie. Diabeł np. staje się przewrotnym intelektualistą, demiurgiem ludzkich zachowań, prowokatorem samoświadomości, promotorem duchowego dojrzewania, panem ludzkiej rzeczywistości; ale już nie tak ponurym, nie tak strasznym, choć wciąż siewcą zbrodni i mącicielem międzyludzkich stosunków także poprzez wmawianie, że ludzie są wolni, zdolni do poczucia tożsamości i najistotniejszej decyzji. Diabeł jest tu bardziej racjonalnym alter ego protagonistów dramatu.

Ani Calderon, ani Rymkiewicz nie napisali traktatów filozoficzno-teologicznych wysokiego stopnia abstrakcji, napisali dzieła teatralne, w których - obok zasadniczych problemów poznawczo-moralnych przeżywanych i wypowiadanych przez główne postaci w trakcie dynamicznej akcji - pojawia się integralnie wkomponowany w całość plebejski wątek, nasycony żywiołem, humorem, konkretnością, cielesnością, będący satyryczno-rubaszną repliką wysublimowanej akcji głównej. Bez tego nurtu zwyczajność, karmiącego się życiem ludzi z krwi i kości, na scenie toczyłby się jedynie subtelny i abstrakcyjny dyskurs na tematy filozoficznych pryncypiów. A tak mamy tu te problemy ożywiane zabawną intrygą.

Co powinno się dokonać, żeby na podstawie skomplikowanego dzieła dramatycznego zaistniał wartościowy spektakl teatralny? W pierwszym rzędzie i przede wszystkim powinna zostać nawiązana i utrzymywana od początku aż do końca przedstawienia prawdziwa więź pomiędzy tekstem, aktorami i widzami.

W krakowskim Teatrze "Bagatela" taka więź chyba się nie nawiązała. Sprawa przerastała możliwości aktorów, ich talentu scenicznego, ich niedostatecznej dojrzałości artystycznej. Dominował Janusz Krawczyk w roli Diabła, obdarzony świetnym głosem, sztuką poruszania się i mówienia na scenie. Z satysfakcją patrzyło się na jego płynne ruchy, słuchało się modulacji głosu. On też chyba jedyny rozumiał, co mówi i umiał swoje kwestie sceniczne sczepiać z kwestiami partnerów. Ginęli w jego cieniu i Krzysztof Wojciechowski w roli Cypriana, i Jolanta Januszówna w roli Justyny. Jakby im brakło wewnętrznego przekonania do tego, co mówią i robią na scenie, jakby nie wierzyli we własne możliwości, a przecież dysponują interesującymi sylwetkami i głosami. Teresa Pawłowicz-Stokowska jako Inez, do której zalecają się dwaj służący Cypriana, radziła sobie nieźle, wnosząc do akcji sporo kobiecego ciepła, śmiechu, hałaśliwości i siły. Była na swoim miejscu, niekiedy tak bardzo, jakby grała główną rolę. Sympatycznie sekundowali jej dwaj zalotnicy, Piotr Różański (Moscon) i zwłaszcza Marian Czech (Clarin), aktor o dobrej dykcji i dużej sile komicznej. Epizodyczne role dalszego planu (Marek Chodorowski, Kuba Abrahamowicz, Zbigniew Mieczyński, Krystyna Stankiewicz, Krzysztof Bochenek, Rafał Czachur, Bogdan Gładkowski, Grzegorz Juras) stanowiły tylko tło.

To wszystko za mało, aby ambitna, trudna sztuka poruszyła widza, który ożywiał się raczej pod wpływem rozbrykanych scen wątku - ludowego niż pod wpływem dociekań intelektualnych i zmagań duchowych człowieka z diabłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji