Artykuły

Co zostało z "Indyka"?

"Indyk" Sławomira Mrożka, "melofarsa w 2 aktach" ma już wcale bogatą tradycję sceniczną w naszym kraju. Przed 19 laty utwór ten grano w Krakowie (Teatr Kameralny Im. H. Modrzejewskiej, reż. Lidia Zamkow). Premiera wzbudziła wtedy trochę kontrowersji i sam pisałem wówczas o nadużywaniu w inscenizacji chwytów groteskowo-aluzyjnych. Nie mogłem jednak przewidzieć, te w porównaniu z obecną premierą "Indyka" na scenie "BAGATELI" - tamte moje wątpliwości oraz zastrzeżenia zbledną, i to nie tylko w wyniku upływu lat...

Dziś prawdopodobnie zaliczyłbym spektakl Zamkow do rzędu - ryzykownej, bo ryzykownej - ale soczystej zabawy parodystycznej, owianej nutką gorzkiej ironii wobec dziwnie znanego stanu "niechcenia" wśród ludzi zamieszkujących "nieznany kraj". Ta zabawa parodystyczna bowiem ma swoje uzasadnienie także w przypisie autorskim: "Rzecz dzieje się w romantyzmie, na obszarze księstwa". Skoro już mowa o przypisach Mrożka do "Indyka" - to warto przytoczyć jeszcze niektóre, co pomoże rzucić światło na sprawy szczegółów aktualnej inscenizacji w "Bagateli" oraz na pewną ogólną jej formułę. Bynajmniej nie bagatelną.

Pisze zatem autor m.in. "...wszystko zamknięte gładkimi ścianami-płaszczyznami, również od góry - pułapem. Na parterze (...) trzy stoły ze stołkami. Przy jednym z nich (...) trzej chłopi, którzy będą czymś w rodzaju chóru. Przed nimi cynowe dzbany (...) Całość jest wnętrzem oberży. Można by mu nadać charakter lekko niesamowity, bardzo jednak dyskretnie (...) Ponieważ sam tekst sztuki zawiera wiele elementów parodii i uproszczenia, byłoby może lepiej wystrzegać się, mimo podtytułu tej sztuki, inscenizacji na farsę, lekkości, i grubą groteskę".

Przypisy (didaskalia) dramaturgów mają jednak to do siebie, że niekiedy - mówiąc oględnie - mijają się jakby z wizjami reżyserów. Ci po prostu wolą unikać skrępowania własnej wyobraźni - wyobraźnią autorską. Praktyki te prowadzą nazbyt często do osłabienia, przeniesienia akcentów lub w ogóle przeinaczeń intencji pisarza.

"Indyk" jest sztuką przekorną, o czym świadczy też parodiowy zamysł autorski przemieszania stylów naszych pisarzy romantycznych, epoki trzech wieszczów i epoką czwartego (Wyspiański), gatunków literackich (dramat, opera, poezja sielska), postaw dekadenckich z egzystencjalnymi, czy wreszcie przemieszania form scenicznych (skecz, farsa, groteska). A wszystko podlane sosem pastiszu, jak to u Mrożka. Zwłaszcza z najwcześniejszej jego twórczości. Spotykamy tu Poetę, któremu nie chce się pisać, Kapitana - który zamiast werbować rekrutów, gra (fałszuje) na skrzypcach. Chłopców - którym w ogóle nic się nie chce - tak, jak indykowi zmuszanemu perswazją do intymnych igraszek z... kurami. Słowem: okrrropne grzęzawisko marazmu i nihilizmu. W sam środek tego absurdalnego (?) światka-oberży wkracza para romantycznych kochanków. Im się jeszcze chce wszelkich działań i miłości, dopóki nie nasiąkną klimatem "kryzysu wartości". Zanim to nastąpi, dwuznaczny Książę pragnąłby z nich uczynić wzorową Parę Kochanków Państwowych. Ba, ale czy uczucie da się ująć w rejestry, choćby to było nawet Ministerstwo Miłości? Da się tylko - w dość- enigmatycznym finale - wmówić Kapitanowi, że jego rzępolenie skrzypcowe nabrało wymiaru piękna, więc prawdziwej sztuki...

Jak widać z bardzo powierzchownego streszczenia "fabuły" utworu, autor nie bez kozery przestrzega realizatorów scenicznych przed pokusami w kierunku przerysowań formalnych. Sam tekst bowiem jest tak wystarczająco naładowany przewrotnością dowcipu i sytuacji, że nakładanie na jego parodystyczne treści dodatkowych kształtów i znaczeń - uśmierca niejako całą "grę w wartości" oraz zabawę pół żartem, pół serio. Gdyż prawdziwa groteska z podtekstami gryzącej ironii - podobnie jak w sztukach Witkacego - nie znosi na scenie ulepszeń w stylu klownady do kwadratu. Staje sią wówczas bezstylowa i płaska. A jeśli jeszcze aktorzy podkreślą tylko jej powierzchowne cechy - przy nie najlepszym przygotowaniu warsztatowym - wówczas zagubi się całkowicie sens i wymowa artystyczno-ideowa sztuki.

Reżyser "Indyka" w Bagateli, Jerzy Sopoćko postąpił właśnie tak, jak obawiał się tego autor: ufarsowił i ucyrkowił przedstawienie. Pomagał mu, jak mógł, scenograf Daniel Mróz - lekceważąc Mrożkowe przypisy (usadowił Chłopów przy malutkim, okrągłym stoliku z wódką, oberżę zamienił w jakiś pseudo hotel, poustawiał symbole-wierzby nad Chłopami, a symbol-pomnik wieszcza nad Poetą, wymyślił dziwaczne maskaradowe kostiumy i fryzury Księcia oraz Starca z Gór, jak z innej operetki, niby puszczając do widowni perskie oko, Poetę wtłoczył ni to w sztywny surdut, ni to w dżinsy, zaś Chłopom zostawił krakuski na głowach, znane ze spektaklu Zamkow). W ten sposób ilustracyjnie - kropkami nad i - sparodiował parodię, bez żadnej potrzeby i motywacji tekstem. Aktorzy grali w tej scenerii od Sasa do lasa. Jakby nie bardzo wiedzieli, o co chodzi autorowi - sami zaś nie mając żadnych koncepcji ról, oprócz proponowanych inscenizacją pogrubień odtwórczych, jak u przysłowiowej cioci na imieninach. Tyle, że bez naiwnego wdzięku prawdziwych amatorów. Nawet zdolni oraz rutynowani artyści (Jerzy Poloński - Poeta, czy Witold Gruszecki - Książę i Adam Paczkowski - Starzec z Gór) byli albo sztywni oraz sztuczni (Poeta), albo pajacowaci (Książę) lub po prostu nijacy (Starzec). Chłopi gubili puenty, te najważniejsze w dowcipnej absurdalności komentarza Chóru - przekładając nad wyrazistość dykcji, sztampowo szelmowski bełkot pijacki. Z całej trójki: Zbigniew Bednarczyk, Stanisław Zachara, i Wacław Czaicki - jedynie słowa dwóch pierwszych docierały jako tako na widownię. Spośród pary kochanków "romantycznych". Rudolf (Marian Czech) wyglądał raczej jak Mefisto, natomiast Laura (Jolanta Januszówna) zagrała na fałszywych, ale za to wyzywających nutach prowincjonalnej seks-bomby, zamiast cieniowań ironii romantycznego zewu płci. Co, zresztą uprościł sobie i jej - reżyser widowiska. Tylko Kapitan Juliana Jabczyńskiego był jedyną, krwistą postacią z Mrożka. Podobnie, jak przed 19 laty. Świetny w uproszczonej dekadenckiej tępocie wojaka, z frustracji opętanego muzyką niemożności, jako arcykomiczna ofiara żałobnej a ograniczonej postawy życiowej. I jeśli ten Indyk coś w ogóle znaczył na scenie, należy zawdzięczać wyłącznie pełnej obecności aktorskiej Jabczyńskiego! To dużo, ale równocześnie szkoda, że tak mało w sensie zrozumienia przez realizatorów - całości sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji