Artykuły

Powrót Kapitana

"Indyk" należy do wstępnego okresu twórczości dramatopisarskiej Sławomira Mrożka. Proszę wybaczyć, że w związku z tym pozwolę sobie na kilka wspomnień. W owym okresie pozostawałem w bliskich kontaktach z autorem, zarówno osobistych, jak i - z racji funkcji kierownika literackiego Starego Teatru - zawodowych. W 1958 roku toczyły się między nami rozmowy na temat wystawienia w tym teatrze prapremiery "Policji", debiutu scenicznego Mrożka. Nie doszło do tego w okolicznościach dość niezwykłych, a nawet zabawnych. Nie tu miejsce jednak na opowieść o tym, ciekawych odsyłam do mego pamiętnika z tamtego czasu.

Za to druga z kolei sztuka została już w Starym Teatrze zrealizowana, 25 lutego 1961. Była to właśnie prapremiera "Indyka" w reżyserii Lidii Zamków. Przypominam sobie poprzedzające ją robocze dyskusje z autorem na temat treści utworu i jego ostatecznego kształtu. Zacytuję fragment listu do mnie z 16 stycznia 1961, pisanego z Warszawy, dokąd się Mrożek wtedy przeprowadził:

"...Przed Świętami wysłałem na adres Teatru Starego, Jagiellońska, maszynopis zweryfikowanego zakończenia Indyka. Trochę się niepokoję, bo nie wiem, czy ta przesyłka doszła. Lidka nic nie pisała, a również w Twoim liście nie ma wzmianki. Czy dostaliście to zakończenie? Czy je akceptujecie? Winienem także napisać jeszcze jedną rozmowę chłopów, ale to drobiazg, zrobię to niebawem..."

Pamiętam jeszcze rozmowy przy ustalaniu obsady. Wyrażałem w nich pogląd, że Kapitana powinien zagrać Wojciech Ruszkowski. Jego osobowość i emploi aktorskie wydawały się szczególnie odpowiadające owej postaci. Tego samego zdania był dyrektor teatru, Władysław Krzemiński. Ale Lidia Zamkow upierała się przy Julianie Jabczyńskim, który dotąd wyróżniał się głównie urodą, predestynującą go raczej do ról amantów. Oczywiście, Lidka postawiła na swoim. I okazało się, że miała całkowitą rację, a jej intuicja reżyserska była niezawodna. Jabczyński zademonstrował szczególny egzemplarz rozdzierającej nostalgicznie głupoty. Połączenie to dawało niezwykle komiczny, a zarazem dalekosiężny efekt.

W obecnym przedstawieniu "Indyka" z marca 1980 na scenie Teatru Bagatela w Krakowie Jabczyński gra znowu swoją ówczesną rolę. Pozostał ten sam co kiedyś przenikliwy rysunek psychologiczny postaci, wzbogacony jednak dodatkowo o wymiar czasu. Minione dziewiętnaście lat dodały Kapitanowi dojrzałości i zmęczenia, co pogłębiło jeszcze komizm. I dzięki temu staje się Jabczyński w owym przedstawieniu jedynym aktorem, któremu udało się ocalić to, co można nazwać stylem Mrożka.

Jednym z najcenniejszych źródeł twórczości Mrożka jest antyromantyzm. Tkwi w nim tak potrzebna dziś naszej współczesnej kulturze drwina z fetyszyzmu skamieniałych obrządków, z języka sloganów zastępujących trudne, samodzielne myślenie. Stylistyka Mrożka protestuje uparcie i niezmordowanie przeciw odświętnej deklaracji, przeciw ciemnej mowie narodowej mistyki, sięgającej tak głęboko, że docierającej aż do pustki nicości. Stąd też skłonność Mrożka do parodii i pastiszu, stąd antyheroizm i odbrązowywanie zbożnych tradycji, przypominające Gałczyńskiego i jego teatrzyk Zielonej Gęsi. "Indyk" to, po prostu taka wielka "Zielona Gęś".

Tyle że Gałczyński był wisusem zachowującym się jakby z łobuzerska, ulicznikowską niemal werwą, podczas gdy Mrożek mówi z pozorną powagą, z kamienną twarzą, jego dykcja jest nienagannie elegancka, nawet jeżeli czasem padnie grube słowo. Nigdy nie daje się ponieść emocjom, zawsze stara się porządkować świat swoją sprawnie funkcjonującą maszynką logiki. Jego rzeczywistość sceniczna przypomina bardziej kunsztowną, mechaniczną konstrukcję pojęć i paradoksów niż żywy, psychobiologiczny organizm.

W "Indyku" podstawową materię dramatyczną stanowią nie wydarzenia, ale przeciwnie, ich brak. Znajdujemy się w krainie niedziania się i niechcenia. W ową krainę wkracza para kochanków, której się chce. Dlatego zapewne następuje załamanie konstrukcyjne utworu. Łańcuch sylogizmów nie zostaje zamknięty klamrą wniosku. Trudności, z którymi borykał się autor od początku (jak o tym świadczy zacytowany fragment listu) przy szukaniu rozwiązania stworzonej przez siebie sytuacji, nie zostały przezwyciężone do końca. Mrożek nie umie (przynajmniej nie umiał jeszcze w pierwszym studium swego dramatopisarstwa) zorganizować dostatecznie przekonująco warstwy fabularnej i wydarzeniowej. Jego teatr jest nie z tego świata.

Innymi słowy, siła stylistyki Mrożka polega na precyzji intelektualnego wywodu, na swego rodzaju wytworności tonu. Dowcip jest delikatny i ledwo zauważalny. Rzecz się rozgrywa w salonie, nawet jeżeli - jak to się dzieje w "Indyku" - za miejsce akcji - nieakcji wybrana została karczma. Tymczasem przedstawienie w Bagateli, które reżyserował Jerzy Sopoćko, rysowane jest bardzo grubą kreską. Zamiast inteligentnej, dyskretnej ironii, czystej gry postaw, słyszymy wiele hałasu i obserwujemy dość trywialne gesty i zachowania się. Widocznie reżyser wziął pojęcie "karczmy" dosłownie.

Książę (Witold Gruszecki) i Starzec z Gór (Adam Raczkowski) poprzebierani są jak na dziecięcym baliku kostiumowym. Książę stuka nieustannie obcasami przed Starcem na baczność, aby nie było wątpliwości, że odczuwa wobec Świątobliwego Pustelnika respekt i potrzebę subordynacji. Laura (Jolanta Januszówna) nagle, nie wiadomo dokładnie dlaczego, wykonuje "stójkę", demonstrując przy tej okazji intymną część bielizny porośniętą sztucznym włosiem, co zapewne realizatorzy uznali za świetny dowcip. Ta sama Laura realizuje swoje zaloty przy pomocy niewybrednych działań fizycznych, podobnie jak dialog między nią a Poetą (Jerzy Połoński) toczy się w sytuacjach raczej mało poetycznych. Nie ma tu tak ulubionej przez autora "Indyka" subtelnej gry pozorów, jest ostentacyjna jednoznaczność.

Nie dało też oczekiwanych zapewne rezultatów oparte na złudnym podobieństwie partnerów małżeństwo Mroza z Mrożkiem. Scenografia Daniela Mroza, zasadniczo wierna autorskim założeniom, w szczegółach okazała się dość natrętna. Postument z gipsowym biustem Poety po jednej, a kolumienka z pióropuszami po drugiej stronie sceny zawierają elementy taniej ilustracyjnej aluzyjności, zaś odblaskowe światła obrzeżające kanty dekoracji dostarczają efektów raczej jarmarcznych. Świat objawia wyłącznie swoją stronę zewnętrzną, okazuje się płaski. I tylko w finale, kiedy Jabczyński w wymiętoszonym mundurze kapitańskim rozpoczyna wielki koncert fałszywej pry na skrzypcach, błyska znowu na moment coś z ukrytej głęboko wewnątrz, tragiczno-komicznej wielowymiarowości owego świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji