Artykuły

Fredro nie-Fredro

UROCZA, POETYCKA, DOWCIPNA. Te trzy przymiotniki na ogół kojarzą się z komedią Aleksandra Fredry "Śluby panieńskie". Współczesnym (autorowi) krytykom jednak nie zawsze cechy te narzucały się tak zgodnie. Było raczej przeciwnie...

Spory te w pół wieku później - przecięło i powodzenie sceniczne "Ślubów panieńskich", i głębsza analiza krytyczna następnych pokoleń historyków literatury oraz ludzi teatru. W wiek dwudziesty komedia Fredry wkroczyła jako jedna z najlepszych prób pisarskich "polskiego Moliera". Najlepszych, rzecz jasna, w sensie lekkości formy, zgrabnie przebiegających nurtów intrygi, urody językowej dialogów, prowadzonych wierszem a jakby nie skrępowanych "przymusem" rymowania. Na koniec poparta w swej warstwie treściowej głęboką znajomością natury ludzkiej, zręcznie odsłaniająca obyczaje "sielskiego" życia przeciętnych dworków Rzeczypospolitej upadłej, ale wciąż szlacheckiej.

A, że nie była i nie jest satyrą społeczną w stylu Gogola, ani nawet odgłosem tragicznych dziejów w przededniu zrywu listopadowego, czy smutnego echa po jego klęsce - to już całkiem inna sprawa. Sprawa targania serc lub pokrzepiania ich, nie mieściła się po prostu w twórczości Fredry w takim rozumieniu społecznej problematyki, jaką żyli wieszczowie romantyczni lub ich pogrobowcy. Świat przedstawiany przez Fredrę - z wyjątkiem może "Zemsty" (choć i tu obyczajowość gra pierwsze skrzypce, tyle, że już w bardziej zbliżonej do satyry, tonacji) - jest światem codziennym przeciętności. Cnotek i przywarek, tradycjonalizmu dobrze i fałszywie pojmowanego, małych przeżyć niebohaterskich postaci. A przecież zmysł obserwacyjny pisarza odkrywa potomnym przynajmniej te najzwyklejsze zjawiska jego epoki, które w sumie - a nawet pozą intencjami (acz i to nie takie pewne) autora - rysują, obyczajowe tło tamtej Polski pod zaborami. Nie walczącej, bo do świadomości pełnego scalenia narodowego jeszcze daleko, ale polskiej. Tym minimalnym patriotyzmem, zachowanym w bezpiecznym na oko cieple domu rodzinnego. Powiecie, że z tego nie rodzi bunt - ani społeczny, ani rewolucyjny. Z pewnością nie rodzi się - czyn Kordianów, Konradów i Gustawów. Pozostają tylko Guciowie, którzy zdobywają swoje Aniele "magnetyzmem serc" wprawdzie, lecz przy pomocy forteli. Salonowych - na miarę wiejskich dworków, a nie wojennych - jak impć pan Zagłoba. Jednakże dzieci owych Guciów i Aniel nie zapomną później innego "magnetyzmu", gdy przyjdzie nowa potrzeba walki. Znów będą się bić o Polskę, przegrywać, kochać się, warcholić lub szukać idei: postępowych, czy zachowawczych. W polu widzenia wolności li tylko we własnej zagrodzie, albo - co rzadziej - w odkrywaniu prawdy, że naród to nie tylko oni oraz ich zbiór doświadczeń, obyczajów i pojęć.

OCZYWIŚCIE, można by tak długo snuć opowieści uogólniające, a zarazem dopisujące Fredrze to wszystko, czego zabrakło w jego komediach. Tylko po co? Jego twórczość jest taka, jaka jest. Pełna dobrotliwego humoru, przemieszanego z ironią - pyszna i zabawna w formie, świadcząca zaś o treściach obyczajowych bynajmniej nie tak błahych, jak na pozór się wydaje. Polsko-szlachecka i jednocześnie zdumiewająco uniwersalną, jeśli idzie o dzień powszedni ludzkich konfliktów, prześwietlanych uśmiechem i liryzmem. Bez wstrząsającej drapieżności. Po prostu w stylu bystrego komediopisarza, czy twórcy fars - nigdy nie schodzącego poniżej poziomu uprawianego gatunku literackiego. I dlatego noszącego też miano "ojca polskiej komedii".

Jak wykazuje praktyka sceniczna, teksty Fredry bronią się skutecznie przed naporem czasu. W każdym razie te utwory, które nie są marginesem jego pisarstwa, czyli przede wszystkim "Zemsta" "Śluby panieńskie", "Mąż i żona", "Dożywocie". A więc niejako kanon repertuarowy, obwiązujący do dzisiaj. Na dobrą sprawę, wystarczy dobrze zagrać w oryginalnym brzmieniu, zaś reżyserię ograniczyć do kontroli tekstu i sytuacji na scenie - by stały się teatralną zabawą z prawdziwego zdarzenia. Niuanse podtekstowe i tzw. dodatkowe znaczenia "współczesne" same nieomal wyjdą teatrowi (i Widzom) naprzeciw, jeśli - bagatela! - każda z ról otrzyma właściwą obsadę aktorską. Bo Fredrowska dramatugia może zalśnić pełnym, poetycko-komediowym blaskiem tylko przy udziale doborowych artystów. Albo sprawdzonych już, ergo doświadczonych indywidualności aktorskich, obeznanych nie tylko z prawidłami mówienia wiersza i w ogóle dysponujących znakomitą dykcją (!), lecz także "czujących" klimat epoki (kostium, gest) - albo młodych, którzy swój własny autentyzm przekują z talentem na swobodę i wdzięk odtwarzanych postaci.

Może się narażę wszelkiej maści "inscenizatorom" Fredrowskich dzieł, ale udziwnianie, dopisywanie oraz uwspółcześnianie na siłę jego twórczości uważam za fałszywe ambicje autorskiego współudziału na scenie. To nie poprzez wmawianie Fredrze nieznanych mu znaczeń, ani przez modne pogonie za aktualnością rzekomo już staroświeckich sztuk - komedie te znajdą bliższy oddźwięk na widowni z naszej epoki. Ów oddźwięk zależy od tego, czy współczesne środki wyrazu tak przekażą prawdy sceniczne, zawarte w komediach Fredry, że staną się one bodźcem wrażliwości na zjawiska zawsze obecne wśród nas, bez względu na czas o miejsce akcji. Lub - na zasadzie krzywego zwierciadła - ujmą w nawias, czy cudzysłów, dosłowności niezbyt dziś przystawalne do wyobraźni i doświadczeń człowieka "mądrzejszego" o wiedzę, zebraną z półtora stulecia.

Myślę, że takim cudzysłowem świetnie operowało ostatnie telewizyjne przedstawienie "Ślubów panieńskich" Olgi Lipińskiej - w obrębie tekstu Fredry - znacząc jego współczesne akcenty wybornym aktorstwem starszych i młodych wykonawców. Tam, gdzie trzeba podkreślając naiwności a myszką - uwypuklając zaś dowcipnie a skrótowo sytuacje, jak ulał dopasowane (lub pasujące) do działań i zachowań ludzkich ponad konwencjami kostiumu i rodzajowości obyczajowej.

Ale mieliśmy i mamy wciąż "poprawiaczy" Fredry, którym się wydaje, że trzeba go zmieniać, dodatkowo komentować oraz wzbogacać w pomysły i rozwiązania komediowe, muzyczne, wokalne, scenograficzne, gdyż inaczej będzie niestrawny i niezabawny. Jest rzeczą charakterystyczną, że najwięcej "ulepszeń" mają na podorędziu debiutanci-reżyserzy. Toteż w ich bani pomysłów najczęściej topi się cały urok i wdzięk autentycznego Fredry. Powstaje natomiast Fredro-dziwoląg, nie śmieszący, lecz ośmieszany. W najlepszym przypadku - literacko zubożony, scenicznie sztuczny, nieraz stylizowany, choć "niby-współczesny". Taki Fredro-nie Fredro.

Nowa wersja "Ślubów panieńskich" w BAGATELI ma dwóch, moim zdaniem, niefortunnych ojców: młodego reżysera JERZEGO POŁOŃSKIEGO i scenografa ANDRZEJA WŁODARCZYKA. Pierwszy szukał w sztuce jakiejś, mało umotywowanej "walki pokoleń", drugi - zaprojektował (bez szukania podniet wyobrażeń we Fredrze) oprawę plastyczną spektaklu co najmniej karkołomną. Karkołomność ta każe m. in. skakać aktorom przez okno z wysokości piętra, wnętrze dworku - nawet bardzo umowne - zamienia w kabiny kąpielowe niemal, których drzwi przy drzwiach rzekomo mają usprawniać i przyspieszać ruch sceniczny. Kostiumy zaś kształtem i kolorem podobierał w taki sposób, że aż oko wykręca. Ani to deformacja celowa, ani dowcip kolorystyczny. Radost w przykrótkich portkach, Klara w wiadrze niezgrabnej spódnicy z ni przypiął przypiętymi ornamentami. Spadzisty podest-podłoga utrudnia aktorom ruchy, dziewczęta wyglądają pokracznie, młodzieńcy nie lepiej. I cały ten dworek, czy salonik ma tyleż wspólnego z epoką, co dekoracje oraz stroje. Nawet, gdyby przyjąć poprawkę na przerysowania, to "dowcip" obrazkowy nie został tu niczym umotywowany.

Tak więc od strony plastycznej zaczynają się na scenie pierwsze pomyłki. Dalsze są już efektem pomysłów reżysera, który wyraźnie nie dowierza autorowi. Dopisuje mu zatem osobę komedii (farsy?) Klucznicę, jako pendant do służącego Jana. Klucznica wprawdzie nic nie mówi, ale dla niej Jan gra na... skrzypcach. Po co, wie jedynie reżyser, bo spektakl tego nie wyjaśnia. Przestawia też - dodając więcej, aniżeli dyktuje tekst - sceną ślubów Anieli i Klary, na początek widowiska. Owszem, może to być celowym zabiegiem obrazującym informacje Albina o "zmowie" dziewcząt. Ale chytry Albin-podglądacz tej sceny nie utrzymuje swej dwuznaczności w toku przedstawienia. Już, już wierzymy, te to tylko lizus z cicha pęk - gdy tymczasem aktor gra po staremu płaczliwego niedorajdę. Radost okazuje się płaskim głupcem, pani Dobrójska prototypem Dulskiej, ale ironizującej (skąd?), Klara oddziewczęconą maniaczką anty-męską, Aniela ładna sztywniaczką, Jan - klownem z burleski, a Gustaw parobczakiem, zamiast pańskim fircykiem z odrobiną zblazowania - i do tego skaczącym jak piłkarz po zdobyciu bramki w ramiona Radosta, niby na konia...

W ten sposób zilustrowana - pseudo kostiumowa oraz pseudo zbliżona do publiczności lat siedemdziesiątych - sztuka gubi raz po raz na wyboistej drodze (reżyserskiej) czar oryginalnego komizmu Fredry, zaś aktorzy gubią uroki wiersza. Do tego dochodzą jeszcze pomyłki obsadowe, z których najbardziej razi rola Gucia. To ma być ów płochy trzpiot miejski, który magnetyzuje dworkową pannę?

NO i MAMY następne przyczynki do nieudanego spektaklu. "Poprawki" Fredry okazały się artystycznym niewypałem. A gdyby aktorzy wypowiedzieli tylko swe kwestie tak, jak - przynajmniej niektórzy - umieją (co łatwo sprawdzić w innych przedstawieniach z ich udziałem), byłoby to widowisko może nie wysokiego lotu, lecz przeciętnie poprawne. A tak jest po prostu... komedią omyłek.

Wystąpili: JOLANTA JANUSZÓWNA (Aniela), BARBARA ZAJĄCZKOWSKA (Klara), PAWEŁ SANAKIEWICZ (Albin), ADAM SADZIK (Gustaw), STANISŁAWA WALIGÓRZANKA (Pani Dobrójska), MARIAN SKORUPA (Radost), WACŁAW CZAICKI (Jan), IZA WICIŃSKA (Klucznica).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji