Artykuły

Miasto popielatego psa

"O miłości i innych demonach" w reż. Giovanny'ego Castellanosa w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Dwa dni przed Dniem Teatru stuletnia baba o włosach ze sznurka barwy miedzi wieczorem zaczęła ze sceny snuć opowieść o cudzie miłości nie do zniszczenia, która zaczęła się w chwili, gdy wściekły popielaty pies z gwiazdką na czole ukąsił kruchą Siervę Marię de Todos los Angeles. Biła 19.00. Gdzie biła? W tamtym dalekim mieście złego psa, gdzieś na wybrzeżu Morza Karaibskiego? Czy u nas, w północnym polskim mieście teatru średniej wielkości?

Byłem tam. W dwójnasób byłem. Dalekie miasto miłości Siervy Marii to nie jest realny punkt Karaibów. To jest miasto napisane. Przeczytałem je. A w sobotę byłem w mieście północnym. Byłem w Koszalinie. Na scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego obejrzałem wyreżyserowaną przez Giovanny'ego Castellanosa opowieść "O miłości i innych demonach" Gabriela Garcii Marqueza. 19.00, która biła, gdy stuletnia baba zaczęła snuć baśń - biła w opowieści, nie poza nią. Twój realny zegarek - zamilkł. Nikt go nie chciał.

Ot i cały smak przedstawienia Castellanosa - jemu w teatrze nie jest potrzebny inny świat, poza samym światem opowieści. Świat realny, owszem, istnieje, ale gdy toczy się baśń - prawda rzeczywistości jest zbędna doskonale. Właśnie o tym przypomniano w Koszalinie dwa dni przed Dniem Teatru. Przypomniano, że teatr to - teatralność. Nie prawda, a prawda teatralności. Igranie z fałszem, konszachty z ułudą, tajemne szaleństwa sztuczności, żonglerka genialnymi bzdurami wyssanymi z palca. Przypomniano, że teatr był kiedyś momentem dokładnie tak zawrotnym, jak wszystkie te odległe chwile, w których legendarna babcia Marqueza sadzała sobie małego Marqueza na kolanach, by mu wszeptywać w ucho niekończące się historie o rodzinnym domu widm, które nie chcą odejść.

W przedstawieniu Castellanosa wszystko jest jak te sznurkowe włosy barwy miedzi, co stuletniej babie sięgają do pasa. Tam, w Koszalinie, między 19.00 a 22.30, teatr po prostu nie ukrywa swych przyrodzonych ciągot do światów ulepionych z papier maché. Jakże głupio, jak cudownie głupio i jak kojąco brzmi dziś to przedstawienie. Akurat dziś - w epoce teatru, co w geście samobójczym chce być tylko prawdą o życiu, prawdą, prawdą i jeszcze raz prawdą. Prawdą sadzona wprost, niczym jaja na patelni. O 19.00 więc, jak u Marqueza zawsze, gdy "O miłości i innych demonach" otworzysz i czytać zaczniesz, o 19.00 w Koszalinie wściekły popielaty pies z plamką na czole gryzie Siervę Marię, tym samym bolesna opowieść o miłości nie do zatrzymania rozpoczyna się. To się dzieje, bo tego chce Duch Opowieści - tego chcą słowa stuletniej baby o włosach ze sznurka barwy miedzi. Po czym będzie tak, że potężne serce kruchej, dwunastoletniej Siervy Marii świat weźmie za czarne serce opętane przez diabła. Musiało tak być. Czysta miłość to stanowczo za dużo jak na ziemię ludzi letnich.

Będzie więc jak zwykle. Świat nie da szans wielkiej kruchości. I zgaśnie kruchość. Umrze Sierva Maria. Milionowy raz okaże się, iż tego, co dla świata niepojęte, świat znów nie chciał wytłumaczyć sobie kategorią piękna. Kolejny więc raz świat to, co dlań niepojęte, rytualnie wytłumaczył sobie kategorią piekła.

Z okien klasztoru Klarysek, gdzie Siervę Marię zamknięto na zawsze, widać było ocean. Dwunastoletnia kruchość noc w noc słuchała słonych wód bez końca. Przypomina się to, co mały Marquez usłyszał, gdy stojąc nad morzem wskazał małym palcem pustkę przed sobą i spytał dziadka o to, co też tam jest na drugim brzegu. Dziadek rzekł: "Tam nie ma drugiego brzegu ". Przed Siervą Marią nie było drugiego brzegu. Umiera chwilę przed szóstą sesją egzorcyzmów. Ci, co wejdą do celi jako pierwsi, zobaczą, że wielkie serce nie mogło się zmieścić w kruchym ciele. Zobaczą szaleństwo włosów barwy miedzi, co tuż po śmierci Siervy Marii nagle jak bąbelki wystrzeliwać zaczęły z jej ogolonej głowy. W finale opowieści Marquez rzecze: "i widać było, jak rosną ".

Zadziwiające, że gdy takie rzeczy tajemne podane są za pomocą całej cudownej nędzy tandety rodem z budy jarmarcznej, trafiają w człowieka intensywniej niż wtedy, gdy rzeczy te tajemne ktoś serwuje w poetyce prawdy najprawdziwszej pod słońcem. Castellanos nie bije się w pierś i nie zaklina się: na Boga, tak było. Nie. On bije się w pierś i powiada: na Boga, tak nigdy nie było.

Owszem, kilka fatalności można by temu przedstawieniu zarzucić, ale raz jeszcze powiadam: jeśli dwa dni przed Dniem Teatru polski teatr prowincjonalny przypomina polskim teatrom naczelnym, które z wywieszonym ozorem i za każdą cenę chcą się idealnie upodobnić do dzisiejszej ulicy, że sztuka teatru jest sztuką czystego kłamstwa - to cóż mogą znaczyć zgrzyty aktorskie i reżyserskie?

Byłem, widziałem i mówię: zgrzyty mało tu znaczą. Cud papuziego odpustu, jarmarku karaibskiego, świętych figurek z popaćkanego gipsu, sztucznych dymów, kwiatów z bibuły, tekturowych lasów i waty cukrowej na patyku - wziął mnie w swe posiadanie. Biła 19.00. Stuletnia baba o włosach ze sznurka barwy miedzi, wsparta na drewnianych widłach, zaczęła ze sceny bajać o cudzie miłości nie do zniszczenia. A o 22.30 rzekła: "/ widać było, jak rosną". Wtedy, w ciszy gasnących świateł, wyraźnie usłyszałem, jak rosną. I uwierzyłem w szmer mocno tak, jak to tylko w świecie sztuczności jest możliwe. Opowieść o mieście popielatego psa dobiegła kresu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji