Artykuły

Wygibasy pewnej trójcy

"Scenariusz dla trzech aktorów" w reż. Bogusława Semotiuka w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Najnowsza premiera w Teatrze Dramatycznym to wariacje na temat przygotowywania przedstawienia - inscenizacja świetnego tekstu Bogusława Schaeffera "Scenariusz dla trzech aktorów". W Węgierce zrealizował go (już po raz nasty w swojej karierze) reżyser Bogusław Semotiuk.

Rzecz to o trzech ludziach teatru: nieporadnym reżyserze (Tadeusz Sokołowski), pretensjonalnym kompozytorze (Sławomir Popławski) i rozedrganym scenografie (Krzysztof Ławniczak), którzy spotykają się, by "próbować" spektakl. Sęk w tym, że panowie dogadać się ze sobą nie mogą co do samego spotkania, a cóż dopiero w kwestii wizji teatralnej. Każdy zajęty jest sobą, każdy przejęty własnym wnętrzem, każdy siebie tylko uważa za talent, gdy reszta to zwykli rzemieślnicy. W efekcie spotkanie aktorskiej trójcy (bo panowie są też aktorami) to wieczna walka, stek inwektyw, niejasne, patetyczne opisy własnej wizji spektaklu, erupcja póz i gestów.

Wyłącznie zgryw

Bardzo to wdzięczny materiał do aktorskich popisów - Schaeffer skomponował wyraziste typy charakterologiczne, w których aktorzy mogą pokazać naprawdę wiele. I taki też jest spektakl- nieustająca defilada min, groteskowych improwizacji, wygłupów aktorów, którzy - zmęczeni komendami niezdarnego reżysera - zaczynają się bawić jego kosztem.

Jest jednak coś więcej więcej tekście Schaeffera ponad sam wygłup: próba pokazania, z jaką porażającą łatwością przychodzi zamiana sztuki wielkiej w sztukę dla mas. W białostockim spektaklu - to coś gubi się między kolejnymi scenkami w rodzaju: życie goryli, trudne życie artysty którego nikt nie rozumie, bo ma problem z wyrażeniem, o co mu chodzi itp. Tu sztuki autentycznie wielkiej nie ma, tu jest tylko jej nieudolnie przerysowana wizja, doprawiona gęba, tylko i wyłącznie zgryw.

Jeśli jednak przyjmiemy, że nasi realizatorzy tekstu Schaeffera postawili przede wszystkim na autoironiczne potraktowanie własnej -aktorskiej profesji ("nie patrz w dal, wal po szmal"), wykpienie teatralnego sztafażu i zestawu min - od rubasznej, po patetyczną, z obowiązkowo wywróconymi białkami do góry - to przyznać należy, że zabieg ów nawet im się udał.

Spektakl bywa śmieszny, niekiedy ocierając się wręcz o montypythonowski absurd (mistrzostwem jest tu pełen westchnień i fizycznych wygibasów dialog między Anzelmem i Apolinarym). Śmieszne są niektóre improwizacje, choć poza słownym humorem nic z nich nie wynika; śmieszne są małpie miny scenografa, który z poświęceniem, odgrywając napalonego goryla, próbuje udowodnić, że ważniejsza jest treść niż forma, i że ta pierwsza zawsze poprzedzała drugą; śmieszne są wreszcie inscenizacyjne zabiegi: potraktowanie widzów jako rekwizytu (szczegółów, póki co, nie zdradzimy) czy obściskiwanie słupa.

Niewolnicy maniery

Szkoda jednak, że pod względem aktorskim spektakl jest bardzo nierówny. Każdy z aktorów obok scen niezłych (w tych góruje rozedrgany, bardzo fizyczny Ławniczak) ma sceny marne. Z takim przejęciem próbują wykpić aktorską manierę, że... wpadają w pułapkę następnej jeszcze bardziej nieznośnej. Zbyt są wymyśleni, by być naturalni. Przewracają oczami, toczą pianę, wrzeszczą piskliwie, wykańczają się w kolejnych improwizacjach. W tej gonitwie za groteską i kolejną miną zapędzili się tak daleko, że sami sobie przyprawili gębę. Nieszczerą.

Ale że publikę rozbawiają, to fakt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji