Artykuły

Beztroski rechot

"Czas Barbarzyńców" Dona Taylora w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Aleksandra Majewska w Teatrze dla Was.

O tym jak łatwo i szybko można zmienić swoje życiowe przekonania, o ile ta zmiana przynosi realną osobistą korzyść, opowiada "Uległość" Houellebecqa. Akcja powieści toczy się w 2022 roku: we Francji rządy przejmuje ultrakonserwatywne Bractwo Muzułmańskie, które wprowadza szereg zmian obyczajowo-edukacyjnych. Początkowy bunt wykształconej warstwy społeczeństwa przeradza się w cichą akceptację, a z czasem w otwarte przyjmowanie nowych zasad w imię korzyści płynących ze współpracy z nową władzą. "Czas barbarzyńców", przedstawienie Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym, opowiada o podobnym procesie. Do republikańskiego Rzymu, który jest przedstawiony jako nowoczesna metropolia, przybyli barbarzyńcy. Kiedyś owi barbarzyńcy plądrowali miasto i gwałcili kobiety, dziś są politykami, którym inercja poprzedniego rządu umożliwiła przejęcie władzy. Barbarzyńcy chcą zmienić Rzym. Wprowadzają nocą podejrzane ustawy, budują obozy pracy dla bezrobotnych, zabierają przydział darmowego jedzenia dla plebsu. Początkowo cała miejska śmietanka towarzyska spiskuje przeciwko nim, aby jednak z czasem, powoli i po cichu, przyłączać się do nowej władzy. Bo - jak powie Kapitan Antony (Andrzej Zieliński) - każdy z nas jest w środku barbarzyńcą.

Tumidajski pracował we Współczesnym całkiem niedawno - jego "Bucharest Calling" na scenie w Baraku było przedstawieniem świeżym, naładowanym energią młodych aktorów, dającym nadzieję na rozruszanie nieco konserwatywnej publiczności tego teatru. W swoim nowym spektaklu, na dużej scenie, Tumidajski poległ. Przedstawienie nudzi od początku do końca: nudzi swoją przewidywalnością, słabą grą aktorską, czytelnością komunikatów i nieustannym mruganiem do widza. Aluzje do współczesnej sytuacji politycznej Polski są tak jasne, że wręcz ordynarne i kpiące z inteligencji widowni. Gdyby ktoś nie zrozumiał za pierwszym razem, że mówimy o Polsce, to powtórzmy to kilkadziesiąt razy - taka zasada zdaje się przyświecać reżyserowi. Ale ile razy można się śmiać z tych samych żartów? I czy nie powinien to być raczej śmiech przez łzy, a nie rubaszne, nosowe dźwięki wydobywające się z gardeł rozrechotanej publiczności? Czy nie powinno budzić wyrzutów sumienia, kiedy bohaterowie opowiadają o gnuśności i braku działania poprzedniej władzy prowadzącej do przywrócenia niewolnictwa i utraty wolności osobistej, na którą wszyscy się godzą? Nie budzi. Budzi beztroski rechot.

Ten rechot widowni został sprowokowany chyba zbyt prostą konstrukcją spektaklu, przypominającego momentami słaby telewizyjny serial - te skojarzenia przywodzi zarówno wartkość akcji, jak i naiwność prowadzonych dialogów. Każdy żart musiał zostać objaśniony, każda mająca komiczny potencjał dwuznaczność podkreślona mimiką aktora, a wszystkie luki w ciągłości akcji zostają widowni wytłumaczone przez Marcusa (Michał Mikołajczak), który jest jednocześnie wszechwiedzącym narratorem całej opowieści. Kiedy Mikołajczak z roli Marcusa (młodego bogacza, który angażuje się w zbieranie funduszy na rzecz upadającego teatru) przechodzi do roli narratora, światła gasną, a w tle zaczyna migać szara wizualizacja przypominająca niedziałający telewizor; narrator zwraca się bezpośrednio do widowni. Trudno chyba znaleźć mocniejszy środek wyrazu: reżyser wyraźnie nie chciał pozostawić widzowi najmniejszej szansy na samodzielne myślenie i interpretację swojej sztuki. Wziął widza w posiadanie równie bezkompromisowo, jak barbarzyńcy wzięli w posiadanie Rzym.

Wszystkie postaci przedstawienia są blade i jednowymiarowe. Tumidajski poprowadził aktorów na głębiny przerysowanego aktorstwa. Jedynie Rafał Zawierucha, grający na wskroś złego barbarzyńcę Tarquina, wyszedł z tego obronną ręką i był w stanie stworzyć postać z krwi i kości (szkoda, że miał do zagrania tylko niewielki epizod). Ale najbardziej okrutnie zostały potraktowane przez reżysera kobiety. Kobiety w "Czasie barbarzyńców" mogą być pozornie władcze i niepokorne, ale na koniec okaże się, że ich jedyną kartą przetargową jest seks. Julia (Katarzyna Dąbrowska) to młoda, odnosząca sukcesy dziennikarka, która spotyka się z Marcusem. Niestety, szybko okazuje się, że jedynym sposobem jaki zna, aby wpływać na otaczających ją mężczyzn, jest odbycie stosunku seksualnego. Zaciąga do łóżka Marcusa, by nakłonić go do pomocy przy demaskacji jej przeciwnika, a w finale sztuki okazuje się, że sypia z jednym z barbarzyńców niemal od początku ich rządów. To jest sposób nowoczesnej, "silnej" kobiety na karierę. Jestem głęboko zażenowana.

"Czas barbarzyńców" Tumidajskiego zawiódł mnie bardzo mocno, szczególnie, iż miałam w pamięci jego bardzo dobre "Bucharest Calling" ze Sceny w Baraku. Historia upadku wolności, wyboru konformizmu i indywidualnych korzyści została przedstawiona jako prosta (żeby nie powiedzieć prostacka), przepełniona bardzo słabymi dialogami i gagami opowiastka, która nuży swoją przewidywalnością. Poważne i aktualne (nie tylko w Polsce) problemy stają się rozmytą historią o komediowym zabarwieniu. Powinno być przecież smutno czy gorzko, a przynajmniej refleksyjnie, tymczasem jedynym uczuciem, które towarzyszyło mi podczas tego spektaklu była złość, a po wyjściu z teatru wielka ulga. W pamięci zachowam poprzednią inscenizację Tumidajskiego, którą Państwu serdecznie polecam. O tej chcę jak najszybciej zapomnieć.

***

Aleksandra Majewska - doktorantka Instytutu Filologii Klasycznej UW i absolwentka Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych Uniwersytetu SWPS. Obecnie współpracuje również z gazetą Didaskalia oraz portalem e-teatr jako członek Nowej Siły Krytycznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji