Przebudzenie widza
"Szalone nożyczki" w reż. Marcina Sławińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
W teatrze Bagatela, w dwudziestej minucie wyreżyserowanej przez Marcina Sławińskiego farsy Paula Pörtnera "Szalone nożyczki", ktoś nożycami wyniesionymi z zakładu fryzjerskiego w sito zmienił szyję legendarnej pianistki Richter, mieszkającej nad zakładem. Kto dziurawił? Klasyczne pytanie kryminału. W Bagateli jest to pytanie - do ciebie, widzu. Tak, bo tym razem w teatrze nie wystarczy siedzieć, w nosie dłubać i gapić się jak cielę na pełne wymię.
Jan Nowicki - aktor prawie legenda, zarazem majestatyczny twórca subtelnych felietonów - w wywiadzie dla "Głosu Szczecińskiego" z właściwą sobie klarownością stawia tezę nie do obalenia: "Widownia jest głupia jak but". Po czym denny stan głów dzisiejszych przeżuwaczy teatru i filmu tak wyjaśnia: "Jeżeli ktoś w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat ogląda latynoskie seriale, "M jak miłość" i te wszystkie gówna, które nas otaczają, w wieku lat osiemnastu nie będzie widzem wyczekującym na rzeczy wyszukane".
Wstrząsająca ta, wstrząsająca i wiekopomna teza mistrza Jana przypomniała mi się właśnie na premierze "Szalonych nożyczek". Rzecz w tym, iż w dziele Sławińskiego publiczność to alfa i omega, punkt wyjścia i dojścia, przedmiot troski najwyższej, słowem - w "Szalonych nożyczkach" publiczność jest najważniejsza.
Tak, lecz najważniejsza inaczej niż we wszystkich tych, żałośnie świętoszkowatych, cynicznie cieplutkich wyznaniach artystów scen nadwiślańskich, którzy niepoczytalnie kwilą, iż szalenie, najbardziej w świecie kochają publiczność, że tylko dla publiczności ukochanej się trudzą i trudzić będą, bo publiczność jest - najważniejsza! Po czym nasz "kwilaczek-dziwaczek" na proscenium staje i pod nosem konfabuluje tak okrutnie, że ukochana jego publiczność nie pojmuje ni dudu, tak w ostatnim, jak i pierwszym rzędzie. I co ty na to, widzu? Dalej cieszy cię pełne wymię?
Zatem - nie. W Bagateli widownia nie jest najważniejsza w sensie nadanym temu słowu przez "kwilaczków-dziwaczków". Na "Szalonych nożyczkach" publiczność jest najważniejsza w sensie ścisłym, a nawet skrajnym. Nie jest na zewnątrz, lecz wewnątrz fikcji. Nie jest krawędzią opowieści, lecz jej częścią. Inaczej powiem. O ile wszystkie grane dziś w Polsce przedstawienia na dobrą sprawę mogłyby być grane przy pustej widowni (i w ośmiu przypadkach na dziesięć, na przykład w Narodowym Starym Teatrze, działoby się to z wielkim pożytkiem dla publiczności), o tyle "Szalone nożyczki" są bez publiczności zwyczajnie niemożliwe. Nie istnieją.
Oto na scenie - wspomniany salon fryzjerski. W nim - obsługa. Barbara Markowska, fachowiec od kobiecych koafiur - czyli wiele dająca do myślenia aktorka Aleksandra Godlewska, w fartuszku jeszcze więcej dającym do myślenia. Obok Antoni Wzięty, specjalista od fryzur męskich - czyli aktor Wojciech Leonowicz, wybornie, z wielką dyskrecją grający mężczyznę, jak to się mówi, z gatunku "mękkuchnych, oj, nadgarstuniów, aj". Obsługa zatem. No i klienci.
Wręcz rezydentka, niejaka pani Dąbek (Ewa Mitoń). Ponury rudzielec Edward Wurzel (Przemysław Branny). Mętny Michał Tomasiak (Przemysław Redkowski). Wreszcie wlezie jakiś robociarz w kasku - postać kluczowa... No i odchodzi strzyżenie, mycie głów, golenie, nawijanie włosów na wałki, suszenie, modelowanie. Seans upiększania toczy się i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie dudnienie fortepianu piętro wyżej. To nieszczęsna Richter gra i gra...
Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś inny wraca... Nagle - wrzask. Ktoś zadźgał Richter! Wtedy okaże się, że robociarz w kasku to porucznik policji Dominik Kowalewski, a Tomasik - to jego asystent. Nikt stąd nie wyjdzie, dokąd nie wykryjemy zbrodniarza! Śledztwo się zaczyna. Kto zabił? Właśnie ciebie, widzu, porucznik o to zapyta z proscenium. Świadkiem jesteś. Masz opowiedzieć, coś widział. Masz zdecydować, kto dźgał. Naprawdę - jesteś sednem opowieści.
Masz oceniać, masz decydować, ergo - masz pojąć, iż w teatrze nie jesteś już tylko tym mętnym cielęciem, co się na scenę bezrefleksyjnie gapi i czeka, aż teatr mu wymię w gardło wsadzi, naciśnie i wsączy jakieś prawdy do wierzenia na słowo. Rzecz jasna, ta w Bagateli gra z publicznością miała być i jest tylko świetną, fachowo odegraną, farsową zabawą dwugodzinną. Tylko i aż. Aliści, na kanwie tego zdrowego rechotu nie sposób nie pomyśleć o powszechnej jakiejś cielętowatości teatromanów polskich.
Mistrz Jan w wywiadzie, rzecz jasna - prowokuje. Prowokuje i ma nadzieję, że skutecznie, bo już chyba ma dość tych stad cielęcych na widowniach kin i teatrów, stad tępo przyjmujących wszystko, co im się wtyka w gardło, lichą wodę biorących za świeże mleko, boć to, panie, żywy Stary Teatr, żywy Wajda, żywy Stuhr, słowem - żywy dzwon Zygmunta, więc jakże tu, panie, swoje pięć groszy wtykać? Toż to, panie, nie uchodzi! Lepi cicho być! Ano - zwyczajnie wtykać trzeba.
Zwyczajnie, teatromanie, po ludzku, jak Pan Bóg przykazał, zacznij w sobie - decydować, wybierać, myśleć, nie zgadzać się, gardzić, zachwycać się, przyjmować albo odrzucać to, co ci serwują "kwilaczki-dziwaczki". Po prostu - przestań się w teatrze bać olimpijskości teatru. Tak jak w Bagateli widownia ostro gada z artystami - tak ty z nimi zawsze po cichu gadaj w głowie swej. Nie siedź jak bezwolne cielę. Przeczytaj wreszcie "Czarodziejską górę", dramaturgiczny tom "Pokolenie Porno" zawieś w miejscu rolki i swą swobodą, prezentowaną w teatralnym fotelu - udowodnij mistrzowi Janowi, żeś nie jest głupi jak but.