Artykuły

W parku bez drzew

"Rozmowy nocą" w reż. Karoliny Szymczyk-Majchrzak w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdy samotność jest na scenie ulepiona nie po to, by miotać artystowskie oskarżenia na konkretny świat w konkretnym czasie, lecz by pokazać nieuchronność samotności w każdym miejscu globu i bez względu na epokę - teatr brzmi mocno tak, jak brzmiał kiedyś. Oswaja z tym, co kłuje. Nakłania do pogodzenia się. Nie uczy plucia.

Czy ongiś do głowy ludziom przychodziło, by na kanwie losów Edypa sięgać po psychologię społeczną i badać minusy wychowania dzieci w rodzinach królewskich? Czy ktoś, kto szarzał oko w oko z ciemnościami Makbeta, Bogu później dziękował, że wyrósł w środowisku nie aż tak toksycznym, wręcz patologicznym, jak środowisko Makbeta i uroczej małżonki jego? Gdy w połowie XX wieku, w Paryżu, księgowy jakiś zobaczył na scenie dwóch włóczęgów, co pod uschniętym drzewem płonnie czekali na Godota, to postanowił być za podniesieniem czy za obniżeniem podatków?... Wystarczy. Mógłbym tak bity rok tytuły recytować i stawiać identycznie retoryczne pytania.

Nie. Na "Królu Edypie" widz starożytny nie babrał się w doraźnych analizach rodzinnych. Na "Makbecie" kupiec elżbietański nie stoczył się na debilny poziom dumania o upadku elit chcących zarobić na sprawowaniu władzy. Na "Godocie..." księgowy paryski nie okazywał się aż tak strzeliście głupi, by analizować związki włóczęgostwa z urzędem skarbowym. Każdy po prostu przyjmował portret tego, co nieuchronne. Widz starożytny - nieuchronność losu cierpkiego. Handlarz elżbietański - nieuchronność zła. Księgowy paryski - nieuchronność bezradności czekania. Tak było wszędzie i w każdym czasie, bo teatr istotny zawsze gadał poza tanią doraźnością.

"Rozmowy nocą" - okruch sceniczny, co go Karolina Szymczyk-Majchrzak napisała i wyreżyserowała - to rzecz o nieuchronności samotności. Nic wielkiego. Marysia (Ewelina Starejki) - i po lewej stronie sceny łóżko w jej doskonale pustym mieszkaniu. Marek (Jakub Bohosiewicz) - i po prawej fotel w jego nieskończenie pustym pokoju. Pomiędzy - ławka w ciemnym parku bez drzew. Tu się spotkają po raz pierwszy, tu, na dnie wielkich mas doskonale obojętnego powietrza, pod wysoką, srebrną taflą zegara na wieży, której nie widać. Tu też przyjdzie ona, gdy już pojmie, do spodu poczuje, że samotność jest nie do zdławienia. Ołówkiem muśnie balon w kolorze matowej bieli...

Skąd samotność? Właśnie to, że na scenie na Sarego 7, między 19.15 a 20.45, nie ma żadnych szans na odpowiedzi nachalne, jest w seansie Szymczyk-Majchrzak kojące najmocniej. Skąd samotność łóżka, fotela, mieszkania, pokoju, ławki, parku i ludzi? Skąd samotność zegara? Czy to wina świata i ludzi? Jeśli tak, to jakiego świata i ludzi których? W jakim czasie, po jakich ulicach którego miasta snuje się ta napisana samotność? Powtórzę: kto winien?

Otóż - tu nie ma konkretnego świata, ścisłego czasu i namacalnych bliźnich za murami pustego mieszkania i pustego pokoju. Tu nikt nie jest winien samotności. Nikt i nic. Ani wolny rynek, ani upadek męskości w dobie Internetu, ani wyścig szczurów, ani bezrobocie, ani narkotyki, ani bezlitosny kapitalizm, co eliminuje delikatnych, ani też żadna z miliona innych jakości, co je na co dzień mamy za oknami. Tu, na scenie, jest tylko opowieść o tym, że nic się nie da zrobić - że trzeba przyjąć samotność, gdyż nie jest ona chorobą świata, lecz częścią świata, częścią nieuchronną.

Rzecz jasna, nie mówię, iż Szymczyk-Majchrzak pisze niczym Sofokles, Szekspir i Beckett razem wzięci. Jedno wszakże pewne. Najwyraźniej czuje dobry, duży wstręt do nachalnej doraźności teatralnej. Właśnie stąd się bierze, iż Marysia i Marek nie mają nazwisk. Stąd się bierze, iż za plecami każdego z nich - nigdy nie ma nikogo. Jedyne, co jest w pokoju Marka żywe, to kaktus. U niej - nawet tego brak. W prasie drukuje ogłoszenie. Poszukuje dawcy nasienia. Nie, nie pragnie miłości na resztę życia, ni męża, ni rodziny. Pragnie tylko za dziewięć miesięcy usłyszeć w nocy bliski, kruchy oddech, tak jak on w palcu czuje czasem kolec kaktusa. On przeczyta ogłoszenie. Dziwnie skoczy mu serce. Podniesie słuchawkę, wykręci numer. Usłyszy jej głos i długo, długo nic nie powie...

Nie wiem, jak nazwać aktorstwo Starejki i Bohosiewicza. Potężny takt? Skrajna delikatność intonacji, gestów, mimiki? Poglądowa lekcja, jak wiele na scenie powiedzieć można wyciszeniem i inteligentną grą ledwo widocznych i ledwo słyszalnych półtonów? Nie wiem. Jedno pewne: wypoczywałem. Było lekko jak zawsze, gdy teatr jest teatrem, a nie publicystyczną, napastliwą agitką albo społecznikowskim plakatem wzywającym na obywatelskie barykady.

Wypocząłem patrząc, jak Starejki i Bohosiewicz, z tej, co tu kryć, zbyt prościutkiej literatury, dyskretnie lepią przypowieść o dwojgu, którzy słowo po słowie, dotyk po dotyku, milczenie po milczeniu - przyjmują, że samotności, co jest im przeznaczona, zdławić nie sposób. Trzeba się z nią oswoić. Trzeba się pogodzić, że jest. I nie wolno pluć, bo to gest żałosny - iście szczurza nędza.

Tak zatem: on zadzwoni, ona wysłucha. Zobaczą się przy ławce w parku bez drzew. Później zawirują wokół siebie, przez tydzień, albo mniej, zawirują i ruszą w strony przeciwne. Przytrafi im się jedna gwałtowność. W finale ona wróci na ławkę. Będzie w siódmym, ósmym miesiącu. Co poczuje? Radość, że się udało? Nie ma pewności. Nie uśmiechnie się. Pogłaszcze brzuch. Poczuje, że głaszcze kolejną samotność? Nie ma pewności. Pęknie balon barwy matowej bieli. Ostatnie, co zniknie w nocy, to srebrna tafla zegara na niewidzialnej wieży. Jak w każdym świecie dowolnego czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji