Gwiazda za murem
Był rok 1946, może 1947, kiedy u dyrektora Centralnego Biura Koncertowego, Gerarda Gadejskiego, przypadkowo poznałem panią Wierę Gran. Bardzo piękną i popularną wówczas w Warszawie śpiewaczkę. Wcześniej widywałem ją już na estradzie, bodaj na jakimś recitalu w "Romie" (wtedy parlament i kabarety, występy baletowe i zgromadzenia publiczne korzystały z tej samej sali, gdzie obecnie zagnieździła się Operetka). Nie wiem, czy u Gadejskiego zamieniłem z panią Gran więcej niż dwa - trzy zdania. Zrobiła na mnie wrażenie jej wielka, wyrazista uroda, jeszcze wspanialsza oglądana teraz z bliska niż na scenie. Artystka miała niski, zmysłowy głos i sentymentalny repertuar interpretowany w guście męskiej części widowni. Wszyscy, na każdym koncercie, oczekiwali na jej przedwojenny jeszcze przebój: "List". Potem Wierę Gran straciłem z oczu. Słyszałem, że wyemigrowała do Izraela. Później ktoś mi powiedział, że natychmiast po przybyciu, jeszcze na lotnisku, została aresztowana i skazana na dwa lata więzienia za fraternizowanie się z jakimś gestapowcem, który umożliwił jej ucieczkę z getta. Jeszcze później ktoś, po powrocie z Paryża wspominał, że Wiera Gran występuje tam na estradzie. Więcej już niczego nie słyszałem, a nawet gościnne występy artystki w Warszawie (rok 1965), przeszły mimo mojej uwagi. I dopiero teraz...
W kwietniu przypadała 45-rocznica powstania w getcie warszawskim. Okazja uczczenia pamięci ludzi, którzy podjęli walkę tylko w imię własnej, godnej, żołnierskiej śmierci. Dla ocalenia odbieranego im człowieczeństwa. Dla osiągnięcia celu o idealnej wartości moralnej, wyabstrahowanej z jakichkolwiek elementów materialnych. Wielka, pouczająca rocznica, godny zapamiętania przykład. Ale jak to bywa ze wszelkimi rocznicami, nawet do tej mali ludzie doczepili swoje małe interesy. Jacyś faceci, jakieś instytucje i organizacje umyśliły sobie, że oto trafia się okazja, by wykazać się operatywnością i jeszcze jedną pokazową akcją dowieść, jak to namiętnie troszczymy się o ocalenie tradycji kultury polskich Żydów. Tak, jakby owa troska nie powinna być naszym chlebem powszednim, powinnością codzienną. Chociażby dlatego, że zajmując się historią Żydów polskich, ich obyczajem, dorobkiem, dziejami naszego współmieszkania w jednym domu przez wieki, zajmujemy się naszą historią, naszą kulturą, naszą ojczyzną. Polską. Od dziesięcioleci nasza propaganda żyje akcyjnością i kalendarzem, powielając - ku uprzykrzeniu narodu-schimmel rocznicowy. Przerabiając ciągłość dziejów i spraw na wyrwane z kontekstu historycznego (i nie tylko)daty. Miesiąc martyrologii, miesiąc trzeźwości, miesiąc odbudowy, miesiąc przyjaźni... Odmykane i zatrzaskiwane szufladki zamiast sunącego pasa transmisyjnego. A później wielki kac, ponieważ odfajkowane obchody niczego nie zmieniły - ani w świadomości społecznej, ani w życiu. Nie przyniosły niczego, prócz zmęczenia, nudy i zniecierpliwienia. Każda taka rocznicowa obrasta potiomkinadą naturalistycznych dekoracji mających ukryć niedostatki rzeczywistości. Podobnie więc działo się, bo i dziać musiało zgodnie z regułą, także teraz. Np. wpadł ktoś na pomysł, by przy okazji 45-lecia powstania w getcie wydać wielojęzyczny nakład żydowskiej książki kucharskiej. Myślę, że podobna inicjatywa nie musiała czekać aż takiej rocznicy. Zwłaszcza, że ta kuchnia żydowska, jaką wydrukowano, niewiele ma wspólnego z gettem. Kuchnia w getcie dysponowała jedynie odrobiną podgniłych kartofli i przemarzniętej brukwi, oraz bezmiarem głodu na przyprawę. Czulentu nie dało się z tego przygotować. I o tym raczej warto było przypominać, miast instalować dla przyjezdnych gości, na parę dni, pokazową koszerną wędliniarnie w pobliżu Teatru Żydowskiego na Pl. Grzybowskim. Po której zresztą nie ma już dziś śladu.
Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, wcelowując się w rocznicę, wystawił sztukę p. Burasa pt. "Gwiazda za murem". Rzecz jest rodzajem scenicznego komiksu o getcie. Autor tego żenująco słabego utworu stara się, poprzez serię rodzajowych obrazków, dać świadectwo prawdzie o jądrze zbrodni, o życiu w pogardzie i sile sztuki lub raczej - sile artysty, przebijającego się przez infernalną rzeczywistość. Zagłuszającego lęk, głód, poniżenie swoje i innych własną twórczością. Nie wielką, nie unoszoną na pegazowych skrzydłach, ale dość banalną, nieco ckliwą, kawiarnianą sztuką estradową. Utwór sceniczny, który to wszystko opowiada nie jest w stanie udźwignąć sprawy. Oczywiście nie sprawy kawiarnianej śpiewaczki, jej losu i marzeń, ale sprawy nadrzędnej - sprawy getta warszawskiego. Skutkiem tego nie wywołuje ani tragicznego katharsis, ani nie daje świadectwa prawdzie. Jest ckliwy, banalny, sztuczny, skrojony na miarę krawca, nie Fidiasza. Krawca galanteryjnego... Gdybyż to autor, zapominając owej galanterii, obrócił oczy na tych krawców, którzy pamiętnego kwietnia 43 roku z Gęsiej, Nalewek czy Stawek uczynili żydowskie Termopile... Ale nie, wymiar tragiczny getta utopiony został, niczym karp po żydowsku, w szarym, słodkawym sosie melodramatu. Niestosowny to pomysł, na który nałożyła się niestosowna inscenizacja i posłuszne jej wykonawstwo aktorskie (nie wytykając już grubych pomyłek obsadowych). Nie o słabościach sztuki p. Burasa i potknięciach reżyserskich p. Jana Szurmieja chciałem tu jednak pisać. Spoza tej bowiem papierowej fasady, jakby przypadkowym zrządzeniem losu, odsłoniła się prawdziwa sprawa ludzka. Rzecz tragiczna, nakazująca chwilę zamyślenia. "Gwiazda za murem" to bynajmniej nie gwiazda Dawidowa, piętno mające z woli okupanta odróżniać Żydów od reszty ludzi. Wskazywać, że oto idzie istota gorsza, wyjęta spod prawa, skazana na zagładę, z którą wolno czynić wszystko: poniżyć, znieważyć, zabić. Otóż gwiazda ze sztuki p. Burasa to kobieta. Wedetta kawiarniano-kabaretowego życia w getcie. To właśnie ta artystka, której śpiew ma znieczulić lęk oczekujących zagłady. Pozwolić zapomnieć grozę czasu i wyrok morderców. To porte-parole najgłośniejszej żydowskiej śpiewaczki występującej w kawiarniach warszawskiego getta - Wiery Gran. Na krótko przed wojną, w teatrzyku "13-rzędów" (ale nie mającym nic wspólnego z Grotowskim) kukiełka śpiewała taką oto piosenkę Minkiewicza i Karpińskiego:
Ja mam swą kawiarnię Warszawa Złota 5
gdzie oprócz mnie nie śpiewa nikt.
Ani Zosia Terne, ani Miecio Fogg
już nie śpiewają tam, bo w kawiarni
"Vogue"
wciąż wodzi rej wach Wiera Gran
Marlena Dietrich z domu Grynberg.
Bohaterka tej piosenki nie zdążyła wyjechać w 1939 roku do Paryża na zakontraktowane występy w teatrze "ABC", bo i na ów wyjazd wybrała wyjątkowo niestosowną datę: 1 września. Po zajęciu Warszawy przez Niemców, zbiegła do strefy radzieckiej. Występowała krótko we Lwowie, by w początkach 1940 roku wrócić do Warszawy, gdzie zostawiła matkę. Z chwilą utworzenie getta (eufeministycznie zwanego przez okupantów "żydowską dzielnicą mieszkaniową") przeniosła się tam i zaczęła występować w kawiarni "Sztuka" (Leszno 2). Za murem stała się rzeczywiście niekwestionowaną gwiazdą. Zdobyła ogromną popularność wśród żydowskiej publiczności, pozwalając zapomnieć jej na godzinę czy dwie, że wszyscy tu znajdują się w jednej, wielkiej poczekalni do gazu.
2 sierpnia 1942 roku Wiera Gran przeszła na tzw. stronę aryjską przez gmach sądów na Lesznie i od tej chwili do końca okupacji niemieckiej ukrywała się w Babicach pod Warszawą u towarzysza swego życia dr. Kazimierza Jezierskiego. 17 stycznia 1945 roku Babice zajęły oddziały Czerwonej Armii i można by mniemać, że dramatyczne losy żydowskiej pieśniarki powinny zakończyć się swoistym happy endem. Nieprawda! Wszystko bowiem co działo się dotychczas można uznać jedynie za makabryczny wstęp do rozciągniętej na dziesięciolecia tragedii człowieka. Wiera Gran została oskarżona o współpracę z gestapo, które to oskarżenie później złagodzono posądzeniem jej o utrzymywanie stosunków z ludźmi kolaborującymi z niemiecką policją na terenie getta. Była aresztowana przez UB, poddana brutalnemu śledztwu i... zwolniona. Postanowieniem Prokuratury Specjalnego Sądu Karnego w Warszawie z 26 listopada 1945 roku "wobec braku cech przestępstwa" umorzono dochodzenie wobec Wiery Gran. Podobnie zresztą przeszła z wynikiem pozytywnym weryfikację przed Komisją Weryfikacyjną dla Muzyków, Sądem Centralnym II instancji ZASP oraz najpóźniej, bo w kwietniu 1949 roku przed Sądem Społecznym Centralnego Komitetu Żydów w Polsce. O wszystkim tym dowiedziałem się z otrzymanej przypadkowo (z okazji dyskusji właśnie o przedstawieniu "Gwiazdy za murem") książki "Sztafeta oszczerców" wydanej przez p. Gran w 1980 roku w Paryżu. Są tam m in. opublikowane facsimile dokumentów, na które powołuję się wyżej. Powodem do napisania owej "Sztafety oszczerców" nie była wena literacka autorki, lecz jej czterdziestoletnia walka o dobre imię. O zaprzestanie oszczerstw i pomówień, o prawo do życia z podniesionym czołem. O uwolnienie się od nieustannych gróźb i szantaży, którym pieśniarka była nieustannie poddawana ze strony części swego własnego środowiska. I naglę te czterdzieści lat okazuje się najokrutniejszym dziedzictwem getta dotykającym niedobitków, którzy unieśli głowy z masakry. Najstraszniejszą zbrodnią nazistów, jaka sięgnęła poza rzezie wojenne, poza ich własną zgubę - wdzierając się między żywych i ocalonych. Zarówno tych, których posądza się, jak i posądzanych. Szatańskiej niepewności posianej między ludzi jednej krwi i jednego losu. Na 142 stronie swej książki skargi-oskarżenia Wiera Gran pisze: "Dreyfusowi po rehabilitacji zwrócono - wraz z honorem - wszystkie odznaki i zaszczyty raz na zawsze. Mnie oddano mój honor oficjalnie cztery razy (z czego trzy dwukrotnie! ), a gdy nareszcie zaczęłam wierzyć, że mam też prawo do życia znów... współwyznawcy..."*). Śledząc losy śpiewaczki, którą pomówienie dopadało w każdym zakątku kuli ziemskiej (od Polski po Wenezuelę, od Izraela po Francję, od Anglii po Meksyk) zastanawia się człowiek, jak to się dzieje, ze można kogoś gnoić, prześladować, nękać nieudowodnioną winą, zarzutem odpartym w świetle prawa, którego teraz, po 40 latach już podnosić i udowadniać niepodobna? Jakie sprężyny, jakie mechanizmy i siły napędowe uruchamiają takie działania? I trudno oprzeć się przeświadczeniu, że to po prostu brunatna smuga cienia. Trupi odór podejrzeń wobec niewykonanego wyroku nazistów. Przeżyłeś-jesteś winien. Niestarty ślad piętna tamtej gwiazdy. Tym straszniejszy, tym bardziej absurdalny, ze respektowany przez ludzi, którzy sami cudem uciekli spod kosy śmierci. Przez tych innych: niedogazowanych, niedostrzelonych, niedopalonych.
Każdy sąd, który rzeczywiście stara się rozważyć i ustalić sprawę winy i niewinności (a więc nie żaden Sonderngericht czy inny trybunał specjalny skazujący przed rozpatrzeniem sprawy), ma obowiązek zakładać niewinność oskarżonego. I trzymać się tej przesłanki tak długo, dopóki owa wina nie zostanie dowiedziona. Zastanawiając się nad sprawą Wiery Gran przyjmuję i ja owo domniemanie niewinności. I umacnia mnie w nim nie tylko wyrok owych niezliczonych instancji sądowo-weryfikacyjnych, nazwiska części znanych mi świadków obrony o tak nieskazitelnych postawach moralnych jak dr Adolf Dąb czy dyr. Gerard Gadejski, ale przede wszystkim uporczywość walki samej śpiewaczki. Jej nieprawdopodobny upór i zawziętość, odwaga i wytrzymałość tej kruchej, nerwowej (a nawet chyba nieco rozhisteryzowanej) kobiety. Wydaje mi się, że gdyby ktoś potrafił napisać sztukę o takiej uporczywej walce człowieka o własne dobre imię, o godność osobistą, raz po raz przypominającą zmaganie się z cieniem, przebijanie przez mgłę, to znów konflikt z mafią, spiskiem, zmową - mogłoby powstać dzieło wielkiej rangi. Prawdziwy dramat getta przedłużonego w czas powojenny. Tragedię wszystkich ocalonych. Bo przecież w końcu owo zmaganie jest także tragedią pomawiających, wplątanych w diabelski mechanizm uruchomiony przez nazistów i wciąż funkcjonujący, wciąż samonapędzający się nienawiścią i nieufnością jednych ofiar wobec innych. Jednych niedobitków wobec pozostałych. Plotki, jakie powtórzyłem na wstępie o aresztowaniu i skazaniu Wiery Gran w Izraelu - także okazały się jeszcze jednym pomówieniem, jeszcze jedną kalumnią. Na szczęście. I - powtarzam - wierzę w niewinność tej kobiety. Gdyby jednak był cień wiarygodności w owym zarzucanym jej "utrzymywaniu stosunków towarzyskich z osobami, które były jawnymi agentami gestapo" ( co nota bene odrzucił obywatelski sąd żydowski)- to zastanówmy się chwilę nad tym, co w 1941 i 1942 roku działo się w warszawskim getcie. Wśród tego mrowia wepchniętego na jeden wózek śmierci... Czego ludzie nie chwytali się, by przedłużyć życie, bo w ocalenie uwierzyć było już niepodobna. Gdzie przebiegała wówczas granica godności? I komu, po latach, wolno odziewać się w szaty Katonów?
Niepodobna jest przenosić dnia dzisiejszego w dzień wczorajszy. I raczej znaków przeszłości należy szukać w czasie bieżącym niż odwrotnie, jeżeli chce się coś zrozumieć z historii. Z najstraszniejszych doświadczeń ludzkich. A zresztą ze wszystkich doświadczeń. Nie mam pojęcia, co się dzieje obecnie z panią Gran. Nie wiem nawet, czy żyje. Z książki, jaką napisała i opublikowanych tam dokumentów przekonałem się, że jest to człowiek z charakterem. Myślę, że nieznośny na co dzień, popadający w krańcowo zmienne stany psychiczne, nietaktowny, dość zadufany w sobie, nierozważny. A przecież godny nie tylko uwagi, ale szacunku. Właśnie za ten upór w obronie własnego imienia. Prawa do życia w jasnym świetle nie tylko jupiterów estrady, ale i opinii publicznej. Na ostatnich stronach swojej książki Wiera Gran pisze "Od dziewięciu lat nie przestaję prosić i upominać się o to właśnie, co oszczercy rzucili jako hasło-tytuł opluwającej mnie ulotki: Niech się wyświetli czystość!". Nic więcej: tak mało i tak wiele zarazem...
* Wielokropki nie są skrótami tekstu, lecz zostały użyte przez p. Wierę Gran.