Artykuły

Skoro kobieta może stanąć przed katem, dlaczego nie miałaby stanąć na mównicy?

"Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina z Teatru Polskiego w Bydgoszczy na 37. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Was.

Rousseau, Wolter, Danton, Robespierre, Diderot. Francuskie oświecenie kreowali mężczyźni, co nie zmienia faktu, że wiek XVIII nazywany jest wiekiem kobiet. Z ich doświadczeń, dążeń i porażek garściami czerpały późniejsze ruchy emancypacyjne, a teraz żeńska fala przelewa się również przez Polskę. W bydgoskim spektaklu "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin zestawiają wrzawę Rewolucji Francuskiej z październikowym Czarnym Protestem, który udowodnił, że polskie kobiety budzą się ze snu.

W XVIII-wiecznych słownikach pod hasłem "femme" znaleźć można wytłumaczenie dla kobiecej absencji. Według definicji kobieta jest ciekawska, słaba, chorowita, niepotrzebująca edukacji i roszczeniowa. Przypisuje się jej mściwość i okrucieństwo. Mogła wykonywać tylko te obowiązki, których wypełnić nie mógł mężczyzna. Była matką, żoną, córką. Lecz nie obywatelką. Dystansowanie pań od spraw publicznych tłumaczono niezdolnością do myślenia abstrakcyjnego, wyciągania wniosków, nieznajomością reguł i zasad rządzących światem. Sprawa kobieca była poruszana z rzadka, a gdy nawet tak się działo, to zawsze z męskiego punktu widzenia i sprowadzała się do obarczania winą Matki Natury, która dając kobiecie macicę, czyniła ją ułomną i nadpobudliwą. Reżyser "Żon stanu..." wizualizuje to zniewolenie - rewolucjonistki ubiera w więzienne, robocze uniformy, odbiera im możliwość podkreślenia urody strojem czy makijażem. Tym samym podkreśla również fakt, że tylko te z najniższych stanów, najuboższe, zapomniane i upokarzane biorą do ręki broń. Pod wpływem kontrastującej powierzchowności transformują się społeczne role - panie są jednorodną grupą, przygotowują się do przejęcia władzy, natomiast panowie Robespierre (Roland Nowak) i Danton (Marcin Zawodziński) chwalą się śnieżnobiałymi perukami, zalotnymi pończochami i bogato zdobionymi kamizelkami, żartują z zapału rewolucjonistek, wytykają "menstruacyjne afekty". One są wojowniczkami, których zaraz mężczyźni zaczną się bać, oni nieświadomymi barankami, które jeszcze nie wiedzą, co zgotują im panie.

Postać radykalnej i bezwzględnej działaczki Rewolucji Francuskiej, Théroigne de Méricourt, staje się dla twórców inspiracją do zdekonstruowania rewolucji jako takiej. Zastanawiają się czy możliwe jest skuteczne poruszenie rozbitego, różnorodnego i spoglądającego w przeciwnych kierunkach społeczeństwa. Świetnie przedstawiają to sceny energicznych dysput pomiędzy kobietami - mają różne cele i różne pomysły na ich osiągnięcie. Tam, gdzie jedna chce rozmawiać, druga szuka rozwiązań siłowych. Wiktor Rubin, samym podjęciem tematu kobiecych protestów, stawia siebie po określonej stronie barykady - równości i wolności. Ale robi to z głową, dostrzegając zagrożenia wynikające ze słabego przywództwa, mylnego rozumienia solidarności i prawdy. Marsze, krzyki i internetowe burze poruszają, ale co dalej? Żony stanu na teatralnych deskach nie potrafią wypracować wspólnego stanowiska, dojść do porozumienia, kategorycznie sprzeciwić się mężczyznom, zatrzeć różnic społecznych. Rewolucja nie nastąpi w teatrze. Sukcesem aktorek jest poruszenie widowni, zachęcenie do wzięcia transparentu z zaczepnym hasłem i wyjście na warszawski Plac Defilad, jednak zarówno na scenie, jak i w rzeczywistości tłumem kieruje wściekłość i niezgoda. Brak pomysłu, co zrobić, gdy emocje opadną, to główny wróg poruszenia społecznego. Spektakl jest zatem pytaniem "co potem? Co zrobić, jak wyjdzie za nami tłum? Jak to opanować?".

Ukazanie stosu transparentów jest bezpośrednim spotkaniem przeszłości z teraźniejszością. Walka o równouprawnienie czy dostęp do edukacji zestawiony jest ze współczesną bitwą o swoje ciało i podmiotowość. Aktorki przywołują bulwersujące propozycje, świadectwa kobiet gwałconych, molestowanych, kontrowersyjne postawy Janusza Korwin-Mikkego, Magdaleny Ogórek czy profesora Chazana. Okazuje się, że to, co niektórzy nazywają równością płci i wolnością kobiet jest przemilczanym piekłem, od którego wielu się odwraca. Ale nie tylko opresyjność jest analogiczna w tym zestawieniu. Tak jak kiedyś, tak i teraz, miejscem spotkania i rozliczenia staje się ulica - przestrzeń publiczna, wspólna i jednocząca.

"Żony stanu..." pobudzają do głębokiej refleksji i mogą się jako spektakl podobać. Są wyważonym sądem. W spektaklu czuć ożywczą moc i wsparcie, teatralne przepychanki nie dają jednak zapomnieć o gorszej stronie rewolucji - niebezpieczeństwie skrajności i fanatyzmu, utracie kontroli nad tłumem, rozminięciu oczekiwań, braku prawdziwej jedności po emocjonalnych wzlotach. Inscenizacja Rubina jest dla mnie studium przypadku Rewolucji Francuskiej i wskazówką dla obecnie podnoszących głos kobiet. Znamienne jest, że dla XVIII-wiecznych rewolucjonistek satysfakcjonujące było wymuszenie na Zgromadzeniu Narodowym możliwości noszenia trójkolorowej kokardy zarezerwowanej dla mężczyzn. Na innych poziomach zaczęły zjadać swój własny ogon: donosiły na przeciwników, kłóciły i biły się publicznie, ostatecznie wystąpiły przed Konwentem z propozycją zakazania kobietom uczestnictwa w klubach politycznych. Z uporem brały udział w spektaklach gilotynowania, wyjąc, bucząc, obrażając. Dając upust swym emocjom zapracowały na niezbyt pozytywne określenie "gilotynowych maniaczek", a plując i złorzecząc na ławach Konwentu Narodowego zyskały miano "obywatelek trykotek". Zapominając, o co walczą, wypaczyły swój symbol - Mariannę z obrazu "Wolność wiodąca lud na barykady" Eugne'a Delacroix.

Spory, nieporozumienia i coraz trudniejsza do okiełznania brutalność, utwierdzały mężczyzn w przekonaniu, że kobiety muszą zostać jeszcze bardziej dystansowane od życia społecznego i politycznego. Przekaz płynący ze sceny odbieram zatem nie jako zachętę do chwycenia za broń, rozpoczęcie krwawej rewolucji, a zaproszenie do odrobienia zadania domowego. Bo warto pamiętać, że kobiety we Francji musiały na tę wolność, zaprzepaszczoną podczas Rewolucji Francuskiej, czekać aż do 1944 roku. Obyście wy, kobiety współczesne, nie potknęły się o własne transparenty - zdaje się przestrzegać Wiktor Rubin.

***

Tytuł jest parafrazą słów XVIII-wiecznej abolicjonistki i feministki, Olimpii de Gouges.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji