Artykuły

Dynda, dynda stryczka cień

Ma Witkacy swój teatr czystej formy! Aby oczarować widzów, Jan Szurmiej nie poskąpił niczego: jest nawet trap bohaterki, kołyszący się na sznurku nad sceną w upiornych poświatach - jak żywy!

Nie bardzo umiem ten spektakl zrecenzować. Bo to żywioł na scenie. Jest tu chór teatru rewiowego, dramat realistyczny a la Bałucki, mistyczna technodyskoteka, wodewil rodem z Krumłowskiego, scenki z objazdowego teatrzyku, żywe obrazy według Perzyńskiego, ekspresjonizm dekoracji według dr. Mabuse, secesyjna bielizna, żydowski folklor i klezmerskie zaśpiewy. Dość, by oczarować albo zdezorientować, jeśli kto potraktuje inscenizację tekstu Singera serio.

Ja - nawet mrużąc oko na widok wisielca na scenie i nucąc refren Jeremiego Przybory o dyndaniu - czuję się zdezorientowany. Choć nie o gustach i przesłaniach myślę, lecz stylu. Bo ten "Sztukmistrz z Lublina" to produkt naszych czasów, czyli kompletny miszmasz form: od realizmu kostiumów po upiorne "neonowe" poświaty nad sceną, od Wagnerowskich, zdumiewająco długo wytrzymanych dźwięków smyczków po rzeczywiście spazmatyczne jak oddech zdradzonej kochanki okruchy motywów, od radosnych ewolucji kuglarzy i spaceru na linie po rzeźbiony snopem światła -jakby wykuty z lodu - song Emilii.

Każdy znajdzie w tym spektaklu coś dla siebie: kandelabry gwiazdek na firmamencie, zwoje Tory, mgły zasnuwające warszawskie zaułki, salony karciarzy-alfonsów, szezlong z szalejącą w erotycznym rozpasaniu Zewtel - kochanką Jaszy. Ale też o nadmierny eklektyzm oskarżam tę inscenizację. Każdy, czyli tak naprawdę nikt.

Przerost form wprawia w zakłopotanie. Zniesienie granicy pomiędzy iluzją sceny a realnością widowni - np. gdy rozmodleni Żydzi wchodzą z bocznych wejść z tacami płonących świec - powoduje, że uśmiechamy się, zamiast doznawać mistycznego dreszczu, bo drzwi i podłogi skrzypią przerażająco realnie, nie metafizycznie. Jasza Mazur - bohater tego scenicznego wideoklipu, zmontowanego w niezłym tempie, z sugestywną scenografią i rzucającą na kolana muzyką Zygmunta Koniecznego porusza się wśród pustych form. Tu nie ma narracji - bo poetycko-pokrętne songi Agnieszki Osieckiej opowiadają historie "obok", nie ma scenicznej akcji, bo modlitewne obrazy z synagogi przeplatają zdarzenia dramatyczne tak często, że nawet miłośnik prozy Singera nie rozumie, dlaczego Jasza ma duchowe rozterki ani - co ciekawsze - dlaczego wszystkie baby tracą dla niego głowę.

Co widzą w zblazowanym kuglarzu, który marząc o światowej sławie, kończy w rynsztoku. Półtora (dosłownie półtora) szlachetnego odruchu na całe życie sceniczne to mało. Jasza - bawidamek, drań i hulaka - nie ulega tu żadnej metamorfozie, kaleczy wszystkie kochanki bez wyjątku! Tak niewiele fabuły, toku zdarzeń czy jak to jeszcze nazwiemy, jak na los prowincjonalnego Don Juana i jego kochanek. W warstwie intelektualnej wrocławska inscenizacja przypomina więc jako żywo "Szkice węglem". Jasza jest takim Don Juanem, jak Wawrzon Rzepa intelektualistą.

Znajdziemy tu jednak tyle pięknego ruchu scenicznego, świetnie zagranej muzyki i dobrego śpiewu wśród ważnych pytań o miłość, Boga, wiarę, że dla tych okruchów cudu można machnąć ręką na sensy. A jeśli sztuka jest tak zmysłowa i urzekająca, jak ten "Sztukmistrz", to widać nie musi być logiczna. Ten spektakl i tak przez lata nie zejdzie z afisza. To muzyczny samograj, kasowy pewniak i godziwa rozrywka. Zresztą, nie każdy z nas musi być aż Andrew Lloydem Weberem, by się bawić w teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji