Artykuły

Łaskotanie po piętach

Śmiałam się wczoraj do łez. Po pierwszym akcie przestałam chować chusteczkę do torebki, bo po cóż co chwilą wyjmować ją znowu. Pod koniec przedstawiania była cała mokra. Radzę więc serdecznie paniom, które w podobny sposób objawiają swoją wesołość, by wybierając się na spektakl "Czego nie widać" Michaela Frayna w reżyserii Pawła Pitery do Teatru "Wybrzeże", nie nakładały na buzie zbyt obfitego makijażu, bo prostu spłynie.

Spektakl jest długi, wraz z przerwami trwa prawie trzy godziny. Lecz nie obawiajcie się państwo, jest świetny. Choćby to, że każdy następny z trzech aktów jest krótszy. Na znużenie więc czasu nie ma. Premierowa publiczność z reguły dość przychylna, bo oprócz tych, którzy przychodzą z obowiązku składająca się w przeważającej mierze z "krewnych-i-znajomych - królika", lecz daję słowo, najczęściej raczej drętwa i mająca za punkt honoru zbytnio aplauzu nie okazywać, bawiła się znakomicie; śmiech na widowni nie cichł ani przez chwilę, a oklaski po zakończeniu przedstawienia były najzupełniej spontaniczne.

Pamiętam przedstawienie komediowe w tym teatrze, które oglądałam przynajmniej dwukrotnie - po raz pierwszy z obowiązku na premierze i później jako "osoba towarzysząca". Jaka ogromna różnica w reakcjach publiczności. Właśnie na korzyść tych, którzy chodzą do teatru dlatego, że lubią, że właśnie tego dnia mają na to ochotę, a nie dlatego, że trzeba lub wypada być na premierze. Wróżę więc sztuce "Czego nie widać" ogromne powodzenie.

Na początku na scenę wchodzi Lucyna Legut. I jest to kapitalne wejście tej świetnej aktorki komediowej, wprawiającej widownię w odpowiedni nastrój. Od razu pierwsze chichoty i oklaski, które będą trwały do finału...

Rzecz jest o teatrze w teatrze. Pomysł wcale nie nowy, lecz rozpisany na role z prawdziwą maestrią. Po chwili bowiem... siedzący na widowni reżyser brutalnie przerywa dialog. Okazuje się, że oglądamy aktorów, którzy grają aktorów. Odbywa się przedpremierowa próba techniczna. Czyli kulisy teatru. Dla przeciętnego widza, nie znającego ich, to zawsze ciekawostka. Niech rzuci kamieniem ten, kto chociaż raz nie nadstawił ucha na poszeptywane wieści o tym, że nasza ulubiona aktorka lub aktor w życiu prywatnym to

O ulubieńcach i o osobach publicznych chcemy mieć jak najwięcej informacji, choćby o tym, czy w rzeczywistości taka ładna jak na scenie, a może ma piegi, może mąż ją zdradza, albo chociaż dzieci ma niezbyt udane, wcale nie podobne do mamy i nie każda sprzedawczyni obsłuży poza kolejnością i z wypiekami na twarzy wybierze dlań najładniejszy kawałek mięsa, jednocześnie podsuwając ogryzek ołówka i papier do pakowania, by zdobyć autograf.

Pierwszy akt jest o tym, jak przygotowuje się sztukę, która w dodatku nie za bardzo się "klei". Rekwizyty, liczne zresztą, giną lub są najzupełniej nie tam, gdzie powinny, aktorzy "sypią się", nie za bardzo wiedzą "co autor chciał powiedzieć", a wykończony nerwowo reżyser usiłuje, nie raniąc natury żadnej ze swoich nadwrażliwych gwiazd, mimo wszystko spoić przedstawienie w sensowną całość. Wspaniała farsa!

W drugim akcie oglądamy to samo przedstawienie, już nie próbę, lecz wystawione na objeździe, przed publicznością, widziane od strony kulis. Mamy więc wszystko to, z czego później powstają anegdoty teatralne np. jak ktoś komuś podłożył małą świnkę, doprowadzając wtajemniczonych do spazmatycznego śmiechu. , zawsze ciekawostka. Śledzimy również prywatne życie aktorów - słabostki, flirty, sympatie i antypatie, starannie skrywane pod warstwą słodkich całusków i promiennych uśmieszków.

Akt trzeci to już nie farsa, lecz teatr absurdu, zbiorowa paranoja. Znowu to samo przedstawienie, a raczej jego pierwszy akt, poza który zresztą sztuka "Czego nie widać", nie wychodzi. Tym razem objazd dobiega końca, a sztuka... sypie się nadal. Sypie się bardziej niż kiedykolwiek. Początkowo wykonawcy próbują ratować przedstawienie wszelkimi możliwymi sposobami, by w końcu... Tego nie zdradzę.

Trzy godziny mijają bardzo prędko publiczności zasłuchanej w błyskotliwy i błyskawicznie toczący się dialog, czasami (drugi i trzeci akt) odbywający się na migi, zapatrzonej w zmieniające się w szalonym tempie sytuacje. W sumie są to trzy godziny beztroskiej zabawy, szczegół nie dla tych, którzy nie wiedzą i nie wierzą, że takie totalne wsypy zdarzają się naprawdę i to we wszystkich, także i tych najbardziej renomowanych teatrach. Co przecież nie jest zmartwieniem, ale najwyżej uciechą, czasem skandalem dla widzów.

Tego typu, bardzo lekkie sztuki, oparte na dowcipie sytuacyjnym, wymagają od aktorów dużych umiejętności, świetnego opanowania roli, komediowego talentu. Wspomniałam o znakomitej, od początku do końca Lucynie Legut. Z przyjemności daję nazwiska pozostałych aktorów (Joanna Bogacka, Maria Mielnikow, Jerzy Kiszkis, Jerzy Łapiński, Mirosław Krawczyk, Krzysztof Matuszewski, Sławomira Kozieniec i Jacek Godek), bo każdy z nich stworzył zindywidualizowaną postać, ba bardzo zabawną.

Namawiam na wyprawę do Teatru "Wybrzeże", żałując, że sztuka "Czego nie widać" wejdzie do repertuaru dopiero po wakacyjnej przerwie, pocieszając, że na jesienne wieczory jest rozrywką znakomita. Chyba, że ktoś po prostu nie lubi się śmiać. Wtedy to i łaskotanie po piętach nie pomoże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji