Artykuły

Szalona impreza Teatru Wybrzeże. Spektakl na 70. urodziny

"Urodziny czyli ceremonie żałobne w czas radosnego święta" Radosława Paczochy w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Anna Umięcka w portalu Gdańsk.pl.

"Urodziny czyli ceremonie żałobne w czas radosnego święta" Radosława Paczochy i Adama Orzechowskiego to spektakl pełen sprzeczności: kalejdoskop zdarzeń, ludzi i ich namiętności, błyskotliwy, ironiczny, lecz niewolny od okrucieństwa, z których składa się zjawisko teatr i Teatr Wybrzeże również.

Wyobraźmy sobie taką sytuację - dyrektor teatru z sukcesami dzwoni do młodego, ale już nagradzanego autora sztuk teatralnych i mówi:

- Mój teatr obchodzi 70. urodziny. Chcę byś napisał sztukę, którą wystawimy na jubileusz.

- O czym miałaby być ta sztuka?

- O teatrze oczywiście.

Proste? Bardzo. Ale jak to zrobić? Przyjąć historyczną chronologię: czas powojenny, socrealizm, kapitalizm, czy może podporządkować chronologię stylom teatralnym. Oddać głos dyrektorom teatru? Co zrobić, by nie iść w "dziady" ani w hagiograficzne wyliczanie życiorysów?

Radosław Paczocha wybrnął z zadania, pisząc "Urodziny czyli ceremonie żałobne na czas radosnego święta" i już sam tytuł zdradza intencje autora. Powstał spektakl pełen sprzeczności: kalejdoskop zdarzeń, ludzi i ich namiętności, radosny i smutny, błyskotliwy, ironiczny, unikający podniosłego fetowania lecz niewolny od okrucieństwa, z których składa się z zjawisko Teatr Wybrzeże, ale również teatr w swej istocie.

Paczocha wraz z reżyserem Adamem Orzechowskim (tandem znany choćby z nagradzanego "Broniewskiego"), opowiedzieli nam teatr poprzez ludzi (Cybulski - zapada w pamięć epizod Roberta Ninkiewicza, Kobiela, Bista, Wajda, Swinarski, Hubner, Babicki - nie sposób wszystkich wymienić), wspominając dzieła ("Smak miodu", "Kapelusz pełen deszczu", "Dziady", "Kordian", "Hamlet"), ale i przez pamięć tego miejsca - historię i politykę, która czai się za rogiem, przed którą chcemy uciec w teatralną nierealność, lecz która nierzadko przekracza jej próg. Teatr Wybrzeże czasem się z nią zmagał, jak w latach 50. i dziś (zaklejone usta czarną taśmą to cytat z protestów aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu przeciwko nowemu dyrektorowi), czasem unikał komentowania - jak latach 70., gdy zachłysnął się formą, modernizmem i nie chciał zauważać rzeczywistości, a czasem uczestniczył - jak w 1980 roku, kiedy aktorzy teatru bywali w stoczni, by czytać strajkującym robotnikom poezję Miłosza.

Teatr to też jego dyrektorzy. Jak choćby pierwszy z nich, Iwo Gall, który przywiózł do Gdańska swoich studentów, perfekcyjny Krzysztof Nazar, który potrafił 9 miesięcy przygotowywać spektakl, który wystawił 9 razy czy zaangażowany społecznie Maciej Nowak, który wyprowadzał metaforycznie, ale i fizycznie teatr poza jego mury.

Teatr to widzowie. - Po co tu przychodzicie - pyta autor. Czy to niezdrowy wojeryzm? Ucywilizowana forma podglądactwa, która jeszcze nie tak dawno, bo w 1689 roku przywiodła ludzi na Targ Węglowy, by obejrzeć egzekucję kobiety oskarżonej o czary?

Teatr to nawet recenzenci. Szczególnie dla jednego z nich ten wieczór będzie niezapomniany.

Ale teatr to przede wszystkim emocje. Jak ból zapomnienia - brutalna scena nie zaproszonej na "bal celebrytów" zasłużonej aktorki Teatru Wybrzeże Wandy Stanisławskiej-Lothe (świetna Dorota Androsz) czy lęku przed brakiem akceptacji - przejmujący Krzysztof Matuszewski, zwierzający się widowni z mąk twórczego niespełnienia.

Autor rozpina sieć narracji pomiędzy tymi wszystkimi elementami. Oddaje głos pamięci - która jest kapryśna i nietrwała: oświetla reflektorem pewne twarze (jak Ireneusza Iredyńskiego, granego przez Michała Jarosa. Znakomita "Kreacja" przypomniała nam po wielu latach jego twórczość), ale też o innych zapomina.

Wydobywa z przeszłości zdarzenia, zjawiska, jak komercyjne lata 90., gdzie słowo marketing staje się bogiem. Teatr Wybrzeże, by przetrwać "odcina kolejne członki" wyprzedając swoje mienie, a w budynku pojawia się kantor. I nie ma nic wspólnego z krakowskim Cricotem 2.

Przewodnikami po meandrach nagromadzonych w sztuce faktów są trzej portowi marynarze (w tych rolach świetni: Piotr Biedroń, Marcin Miodek i Jakub Mróz). Perwersyjni jak z reklam Jeana Paula Gaultier'a, radośni jak z reklamy Baltony, lecz też ironiczni, przewrotni i okrutni jak aktorski los. Są personifikacją teatru i komentatorami zdarzeń. Zapraszają na scenę kolejne postaci, potrafią je też brutalnie z niej wyrzucić, jak czas z naszej pamięci.

Bo taki też jest teatr - mówią autorzy spektaklu - kapryśny i niesprawiedliwy. Seksowny jak Kalina Jędrusik (lub Marta Herman) w wannie z kieliszkiem szampana w ręku. I cóż począć, że pamiętamy lepiej epizodyczny, bo roczny pobyt w Wybrzeżu, kapryśnej Kaliny niż kilkunastoletni dorobek Lothe?

Kiedy poczujemy się przytłoczeni ilością faktów, nazwisk i anegdot, warto przypomnieć sobie, że teatr to też zabawa. Nie musimy aż tak wypuszczać chartów intelektu, by zapamiętać wszystkie szczegóły. W końcu zaproszono nas na urodzinową imprezę i być może nie znamy wszystkich gości, ale poprawmy cylindry z papieru, bo muzyka świetna (Marcin Mirowski) i aktorstwo znakomite.

Wyjdziemy z teatru oszołomieni - jestem przekonana - i każdy z nas zapamięta nieco inny obraz. Ja wróciłam do domu mając pod powiekami widok wykonanych z lodu czerwonych liter układających się w słowo Solidarność, które zawieszone na łańcuchach chyboczą się i topnieją, a Państwo?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji