Artykuły

Od skały do skały

Oto jeden z paradoksów. Teatry chlubią się tradycją, chętnie się na nią powołują. Nie jest ona jednak, jak to pokazuje życie, opoką. Nowy dyrektor (a w teatrach terenowych zmieniają się oni szczególnie często), przejmując schedę, zaczyna właściwie od początku. Bo zespól wraz z odejściem poprzednika zwykle się rozsypuje. Sama koncepcja prowadzenia teatru się zmienia. Publiczność trzeba zjednywać swoimi sposobami. Nic teatrowi raz na zawsze nie jest dane.

Po latach pięknie i z sentymentem opisuje się te rozdziały w okolicznościowych albumach wydawanych najchętniej z okazji okrągłych rocznic. Czyż są one jednak w stanie oddać klimat ciągłego użerania się o sprawy małe i duże? Kłopoty, które spędzały ludziom sen z powiek, uchwycone zręcznym piórem, nabierają posmaku anegdoty lub romantycznej przygody, przesłaniającej zgrzebność sytuacji. Porażki artystyczne kryją się za sukcesami. Błyszczące nazwiska usuwają w cień szeregi przeciętnych, które nie zapisały się szczególnie w pamięci.

Gdy mowa o Teatrze im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim zawsze się będzie wspominało rządy Byrskiego. I napomknie się, że - bywały czasy - kierownictwo literackie spoczywało (lata sześćdziesiąte) w rękach Zbigniewa Herberta. I Edward Lubaszenko w sezonie 64/65 grał na tej scenie. A później wywodzący się z ruchu studenckiego Andrzej Rozhin z właściwym mu dynamizmem i pomysłowością oraz żyłką impresaria ożywił znacznie puls teatralny miasta nad Wartą, które zawsze cieszyło się z posiadania teatru, ale czy go dostatecznie doceniało i docenia?

Gdy 5 stycznia anno 1946 pojawił się na scenie "Stary kawaler" Józefa Korzeniowskiego, rozentuzjaz mowany recenzent pisał:

"Nareszcie prawdziwy teatr w Gorzowie". I dalej: "reżyser i aktorzy gorzowscy robili wszystko, co leżało w ich mocy, by sztuce nadać kształt życia..."

Tymczasem dyrektor Henryk Barwiński biedził się jak związać koniec z końcem. Z miejskiej kasy otrzymywał 20 tysięcy złotych miesięcznie, a wydatki - bez opału - dochodziły do 300 tysięcy. Nieogrzaną salę skwitowano wówczas w prasie jako drobny mankament. Odnotowano także, że Miejska Rada Narodowa była zaniepokojona trudną sytuacją finansową i brakiem pomocy ze strony Ministerstwa Kultury.

Panujący trzeci sezon w teatrze gorzowskim dyrektor Antoni Baniukiewicz ma w roku 1986 podobne tarapaty finansowe, z tą tylko różnicą, że mierzą się one obecnie w milionach. Studziesięcioletnie cacuszko architektury teatralnej (sama sala widowiskowa ze złoceniami została już odnowiona) domaga się coraz bardziej zasadniczych prac remontowo-inwestycyjnych, odrobienia narosłych zaległości.

Nad teatrem wisi jak miecz Damoklesa nieustająca groźba zamknięcia ze względu na stan bezpieczeństwa, zagrożenie pożarowe. Chodzi głównie o zaplecze. Magazyn mebli mieści się obecnie w sąsiadującym z głównym budynkiem byłym teatrem letnim. Dyrekcja ma gotowe plany, by ten zabytek przywrócić życiu, postawić na nowych fundamentach, bliżej rzeki. Ale to znowu będzie kosztowało.

Władze lokalne - mówi dyrektor Baniukiewicz - "są przychylne i dają co mogą. W studwudziestotysięcznym mieście został powołany Społeczny Komitet Czynu na rzecz teatru. Jednak bez wydatnego wsparcia złotówkowego ze strony Ministerstwa Kultury nie damy sobie rady."

Aktorzy, mający przez dwa sezony do swej dyspozycji małą salę - własnych inicjatyw - w której mogli ucieleśniać swoje marzenia repertuarowe, boleją nad tym, że została ona zamknięta - właśnie z po-wodu BHP. W zamian teatr otrzymał, co prawda, rekompensatę w postaci przydziału kameralnej siedziby w sercu miasta, ale znów wymaga ona przebudowy i, co za tym idzie, kredytów. Takimi to dążeniami i troskami jest utkane tło codziennej pracy zespołu gorzowskiego, który dąży uparcie do uprawiania rzetelnego teatru.

Choćby unieruchomienie malej sceny od razu zuboża repertuar, co odczuwają i sami aktorzy, i widow-nia przywykła już do tych bardziej ekskluzywnych inscenizacji. Zamierzano pokazać tu w bieżącym sezo-nie "Pokojówki" Geneta i "Rozmowę z własną nogą" Anny Świrszczyńskiej. Egzystencja tej sceny była jednym z atutów w przyciąganiu wartościowych aktorów.

"Nie zagrają tego, co obiecałem - martwi się dyrektor. - Zabraknie tych dwóch kuszących premier i ludzie mają prawo być skwaszeni. A przecież teatr jest dla nich jedyną ostoją. Do telewizji daleko, aktorów z Gorzowa się nie zaprasza. Film też nie daje im szans. Wszystkie ich aspiracje urzeczywistniają się na scenie. Trzydziestoosobowy zespół chce grać, pracować intensywnie."

Tymczasem różne rozporządzenia, także finansowe (choćby nieszczęsny FAZ) kłócą się z logiką życia, wiążą ręce. Nie ma stabilizacji prawnej. Teatr przypomina statek dryfujący od skały do skały. Niczego nie można przewidywać na dłuższą metę, gdyż raptem stają w poprzek nowe przepisy. A chciałoby się wiedzieć, na czym się stoi.

Publiczność nie musi oczywiście wiedzieć o tych wszystkich zakulisowych tarapatach. Przychodzi, by oglądać przedstawienia w kulturalnych warunkach. Nie można jej posadzić na złamanym fotelu, żądać od niej wyrozumiałości. I stale na nowo trzeba ją przyciągać do teatru. Czterdzieści lat tradycji niewiele pomaga. Widownia bywa kapryśna.

Może oczywiście cieszyć ogólna statystyka - osiemdziesiąt dwa tysiące widzów w ubiegłym sezonie. Krzywa się wznosi. Teatr nie jest pusty. Ma swoich zwolenników. W wieczory powszednie sala napawa otuchą. Teatr ma swoich stałych bywalców, którzy nie przepuszczą żadnej premiery. Zawsze może liczyć na uczniów I Liceum Ogólnokształcącego, prawdziwie zapalonych teatromanów.

Serce jednak boli, że nie udało się, na przykład, przełamać niechęci mieszkańców do odwiedzania teatru w soboty i niedziele. Właśnie te najbardziej eleganckie dni mają najsłabszą frekwencję, czego byłam świadkiem, oglądając trzy przedstawienia z dorobku bieżącego sezonu. Sala licząca czterysta sześćdziesiąt miejsc była niemiłosiernie przerzedzona.

Widzowie, którzy przyszli, nie szczędzili oklasków. Najnowszą pozycją repertuarową, graną dopiero po raz dziesiąty, jest "Turoń" Stefana Żeromskiego w reżyserii Antoniego Baniukiewicza i w scenografii Teresy Darochy. Notabene prapremierę tego dramatu w roku 1923 firmował w Reducie patron teatru gorzowskiego, Osterwa, wraz z Mieczysławem Limanowskim. Nie był to oczywiście główny powód sięgnięcia po ten utwór.

Baniukiewicz, jak sam mówi, a co potwierdza repertuar, nie wybiera sztuk z kapelusza. Świadomie sięga do utworów osnutych wokół spraw narodowych, egzystencjalnych i moralnych problemów polskiego społeczeństwa, historycznych doświadczeń. Dlaczego zdecydował się na "Turonia"? Dotyka on bowiem jed-nej z bolesnych kart naszej historii, dramatu postaw dwóch stron niedojrzałych do wspólnych działań w imię wyższych racji narodowych. Szlachta wykazuje brak racjonalizmu i realnej oceny sytuacji. Chłop-stwo wraz ze swym przywódcą Szelą jest zajęte sprawą własnego uwłaszczenia i nie ma na tyle rozbudzonej świadomości narodowej, by przyłączyć się do powstania 1846, walki o wyzwolenie spod obcego jarzma. Partykularyzm odsuwa na bok sprawę nadrzędną: być albo nie być narodu.

Sam dramat Żeromskiego może drażnić uproszczeniami i naiwnościami. Ma jednak swoje miejsce w wielogłosie dramaturgicznym, dotyczącym zawiłych spraw narodowych i społecznych. W przedstawie-niu gorzowskim zostały zaakcentowane takie cechy, jak słomiany ogień, zaślepienie, szczelność na ar-gumenty innych, mówiące jakby dwoma językami.

Wnętrze skromnego szlacheckiego dworku, z nieodłącznymi atrybutami, jak portret Kościuszki, ryngraf Matki Boskiej i szable na ścianach, oddycha domowym spokojem, gdy nagle przemienia się w arenę burzliwych wydarzeń. Świat zewnętrzny nie tylko huczy za drzwiami, ale z całą bezwzględnością wpycha się do tego zacisza. Aż strawi je w finale pożoga (bardzo efektowna).

Przedstawienie ma żywy rytm, dobre tempo, konflikty rysują się ostro. Aktorzy grają przyzwoicie. Największe pole do popisu ma Zbigniew Kłopocki. Stworzył barwną postać Szeli, umiejącego powodować tłumem.

Dyrektorowi Baniukiewiczowi udało się skompletować w ciągu dwóch lat zespół (wiadomo jak trudno pozyskać aktorów daleko od centrów) sprawny, z którym może podjąć się wystawiania sztuk o wyższym stopniu trudności, i któremu me są obce zasady gry zespołowej. Przykładem tego jest "Iwona księżniczka Burgunda" wyreżyserowana gościnnie przez Ryszarda Majora w scenografii miejscowych artystów plastyków - pary Ewy i Wiesława Strebejko - współgrającej z koncepcją reżyserską.

Na tle podświetlonego horyzontu przesuwa się panoptikum postaci, z których każda ma swój styl i spo-sób bycia, a jednocześnie mieści się w wyznaczonych ramach kompozycji zbiorowej. Aktorzy uczestniczą w sposób świadomy w misterium odkrywania: nieodgadnionej do końca ludzkiej natury, powikłanych relacji wzajemnych, odpychania i przyciągania, niezgody na cudzą odmienność, chęci przeciągania każdego na swoją stronę.

Przedstawienie ma atrakcyjną formę ruchową. Widać, że Majorowi Gombrowicz bliski. Umie przekazać najistotniejsze cechy jego poetyki i poprowadzić aktorów w swoim kierunku. Podczas trzydziestego czwartego już przedstawienia "Iwony", które oglądałam po kilku pierwszych taktach zaciął się magneto-fon. Zespół nie stracił jednak głowy i kontynuował osobliwy, taneczny korowód we właściwym rytmie, przetrzymał aż do ponownego włączenia dźwięku.

W trudnej roli Iwony dała się poznać młoda aktorka Beata Chorążykiewicz, przekazująca trafnie cechy swojej bohaterki, zamknięcie się w sobie, zagubienie, wrażliwość na osąd obcych. Ta młoda aktorka od-kryła także swoje walory wokalne w musicalu dla najmłodszej widowni pt. "Słowicza wyspa" (Władysła-wa Wojciechowskiego z muzyką Zbigniewa Górnego i Leszka Paszki, w reżyserii Leszka Szopy i scenografii Elżbiety Kisiel-Gładkowskiej. Stał się on bestsellerem od początku, a kilka piosenek pretenduje do miana przebojów. To barwne widowisko odchodzące od stereotypu podoba się zarówno dzieciom, jak i rodzicom, którzy oklaskują gorąco cały zespól z Kapitanem - Mirosławem Gawlickim na czele.

W próbach jest "Wesele". W dalszych zamiarach na bieżący sezon: "Dwaj panowie B" Hemara i "Pu-łapka" Różewicza. A także "Cyrulik Sewilski", którego będzie reżyserował Francuz. Teatr gorzowski na-wiązał współpracę z Lille i w przyszłym sezonie wystąpi w tym mieście. Łatwiej wyjechać mu za granicę niż... do Warszawy. A przecież w ubiegłym roku szczycił się prapremierą dramatu elżbietańskiego "Tamerlan Wielki" Marlowe'a, który cieszył się rozgłosem.

Jedną ze zgryzot dyrektora jest zaniechanie objazdu wynikające z braku środków lokomocji. Zaczyna się jednak przejaśniać. To dobrze. Łatwiej bowiem odwyknąć od teatru niż do niego przywyknąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji