Artykuły

'Wyzwolenie' w Teatrze Studio: Wyspiański zamknięty w kartonach

"Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Małgorzata Kociubowska w portalu kulturaonline.pl.

Krzysztof Garbaczewski sięga po arcytrudny dramat Stanisława Wyspiańskiego i przenosi widza do San Escobar. Z mało porywającym rezultatem.

W ostatnich miesiącach nastąpił prawdziwy sceniczny renesans dramatów Wyspiańskiego. Zaczęło się od głośnej premiery "Klątwy", w reżyserii Olivera Frljicia na deskach stołecznego Teatru Powszechnego (gdzie, tak na dobrą sprawę, Wyspiańskiego było mało). Następnie Teatr im. Słowackiego w Krakowie zaprezentował nowe "Wyzwolenie" w adaptacji Radosława Rychcika. Po to samo, niełatwe sceniczne dzieło, sięga teraz Krzysztof Garbaczewski. I przenosi nas do, wszystkim dobrze znanego, San Escobar. Tuż przed premierą chodziły nawet pogłoski, że Garbaczewski chce stworzyć spektakl porównywany do "Klątwy" Frljicia. Ci, którzy liczyli na skandal, będą jednak rozczarowani.

Świat za kartonem

Wszystko zaczyna się od ciemności panującej na scenie. W chwili, gdy światło reflektora zaczyna błądzić po, zdawałoby się pustej, scenie zauważamy grupę aktorów, którzy małymi krokami zaczynają się do nas zbliżać. Wszystkiemu towarzyszą zniekształcone zdania wyjęte wprost z tytułowego "Wyzwolenia". Trzeba jednak włożyć dużo wysiłku, aby wszystko zrozumieć.

Gdy coś wreszcie zaczyna się dziać, naszym oczom ukazują się pracownicy techniczni i artyści ubrani na kolorowo. Choć początkowo stroje wydają się kiczowate, to te niecodzienne stylizacje po dłuższej chwili cieszą oko. Scena zamienia się w plac budowy, wszyscy zaczynają składać, niczym puzzle, drewniane i metalowe elementy, które finalnie stworzą nietypowe konstrukcje.

Całe przedsięwzięcie, co pewien czas, zostaje zakłócone przez niewielkiego stworka, którego bohaterowie łapią w kartonowe pudła i rzucają do scenicznej zapadni. Wszyscy ochoczo tworzą konstrukcje, na myśl nasuwa się tylko jedno stwierdzenie - San Escobar w budowie. Kiedy wreszcie na scenie zaczyna się akcja, a widz myśli, że będzie tylko ciekawiej i lepiej, wszystko zostaje zasłonięte przez wielkie kartonowe pudła. Powstaje mur, za którym reżyser chowa prawie wszystkich aktorów, na głównym planie zostawiając na głównym planie jedynie Annę Paruszyńską.

Masakrowanie Wyspiańskiego

Gdyby 50-minutowy monolog Paruszyńskiej można było z czymś porównać, to chyba tylko do szorowaniem nożem po szkolnej tablicy. W zamyśle reżysera, aktorka jest ucieleśnieniem Konrada. Niestety, daleko jej nie tylko do urzeczywistnienia tej postaci, ale przed wszystkim ma ona problemy z artykulacją samego tekstu. Wszystko jest tu monotonne, gesty po kilku chwilach stają się przewidywalne, nie ma w tym wszystkim wyrazistego przekazu. Oto stoi przed nami aktorka, na uszach ma słuchawki podłączone do laptopa, mówi, nawet trudno powiedzieć czy z pamięci, monolog Konrada z Maskami. I wykonuje przy tym nicnieznaczące gesty. Przez prawie godzinę!

W pewnym momencie z boku sceny zostaje wyświetlone hasło do teatralnego Wi-Fi. Czy to prowokacja? Patrząc na miny widzów, dla których ciekawsze jest patrzenie na ścianę niż na scenę, wnioskuję, że pewnie niejedna osoba biła się z myślami, czy aby nie skorzystać z internetu.

Monolog ciągnie się niemiłosiernie, jakby miał trwać wiecznie. Co pewien czas jest przerywany wrzaskami dochodzącymi zza kartonowego muru. Ale co krzyczą postaci, tego już nie słyszymy. Można się jedynie zastanawiać, dlaczego reżyser postanowił właśnie Paruszyńskiej powierzyć tak poważną i znaczącą rolę, skoro miał do dyspozycji po prostu lepszych aktorów? Bez wątpienia ten monolog to gwoźdź do trumny całego przedstawienia.

Ile jest Polski w San Escobar?

Na ratunek przychodzi zakończenie i rewelacyjny Robert Wasiewicz, który w swoim krótkim monologu, stylizowanym na Wyspiańskiego, oddaje polską rzeczywistość. Wspomina o Planie B, Placu Zbawiciela, Uber i nocnym życiu stolicy. Nie brakuje odniesienia do tego, co dzieje się we współczesnej Polsce, choćby motyw darów w postaci warzyw, czy wznoszenie toastu wodą mineralną.

Garbaczewski na scenie stworzył chaos, zaangażował do tego spektaklu znaczną część zespołu Teatru Studio (Teatrgalerii Studio), a tak naprawdę każda z jego postaci mogłaby grać sama, ponieważ między tymi bohaterami nie ma dialogu, wszyscy są indywidualnościami. Jedynym porządkiem w całym tym zamieszaniu jest swego rodzaju klamra kompozycyjna. Na początku był błądzący po scenie blask reflektora połączony ze zniekształconymi słowami Wyspiańskiego. Ten sam motyw powraca na zakończenie spektaklu. Reszta pozostaje w chaosie, w którym bardzo trudno się odnaleźć. Może w tym nieporządku mamy zobaczyć samych siebie?

Estetyczna pustka

Wielki plusem Garbaczewskiego jest wykorzystanie w jego spektaklach multimediów. O ile jednak w inscenizacji "Roberta Robura" w TR Warszawa wypadło to rewelacyjnie, tutaj czegoś wyraźnie zabrakło. Warstwa technologiczna bardziej przeszkadzała niż pomagała widzowi.

Wychodząc z teatru, moim pierwszym wrażeniem było poczucie braku przesłania całości. W głowie nie pozostało nic warte zapamiętania, nic nie wzruszyło, nic nie zaintrygowało. Wychodziłam z estetyczną pustką. Jedyne, o czym myślałam to zmęczenie prawie godzinnym monologiem Paruszyńskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji