Artykuły

Smutna twarz reżysera

"Wychodzi na świat Balladyna z ariostycznym uśmiechem na twarzy, obdarzona wewnętrzną siłą urągania się z tłumu ludzkiego, z porządku i ładu, jakim się wszystko dzieje na świecie, z nieprzewidzianych owoców, które wydają drzewu ręką ludzi szczepione. (...) Na spotkanie twojej czarnej, piorunowej, dantejskiej chmury prowadzę lekkie, tęczowe i ariostyczne obłoki". Za sprawą owego ariostycznego uśmiechu, a także uśmiechu ironicznego - nieustannie biorących wykreowany świat w lekki nawias niedowierzania - "Balladyna" wymyka się pompatycznościom. Nie jest ani koturnowo-tragiczna, ani frywolnie farsowa. Swe nieprzyjemne i niechciane prawdy wsącza jakby "pod narkozą". Śmiejemy się i smucimy na przemian, zachwycając się maestrią formy, i dopiero grubo później wyczuwamy w sobie gorzki ból. O to właśnie chodziło.

W Teatrze Ludowym, gdy kurtyna się rozsunie, a wzrok oswoi z gęstym mrokiem, widz postawiony zostaje wobec kompletnej pustki. Tylko czarne okotarowania, czarna ściana tylna z majaczącymi w niej półkami, oraz trociny koloru wiekowej rdzy, skrywające bez reszty deski sceny. Wśród tych trocin stąpają dwie ciemne postacie. Tak mógłby zaczynać się "Godot...", tym razem jednak to Pustelnik i Kirkor. Kroczą i mówią, mówią i kroczą. Później znów ktoś stąpa i wygłasza, ewentualnie tapla się w wodzie. I tak już, niestety, pozostanie do końca, do nieodwołalnego grzmotu. Nic się właściwie w tym mateczniku ciemności nie zmieni przez cztery godziny z okła-dem. Podobny rytm, podobny mrok, podobny ton - zawsze wysoki i zawsze ciężki, i wciąż ta sama trąbka Tomasza Stańki w tle, nostalgicznie kołysząca całością.

Jest bowiem tak w tym spektaklu, że pierwsze piętnaście minut nie tylko stawia problem, ale niestety także go rozwiązuje. Dusza ludzka jest zła i sama siebie gubi - po cóż jednak przypomi-nać o tym tak długo?

,,Bo znasz Balladynę, gdzie jest dziesięć tysięcy celów - i tyleż prawie narzędzi... gdzie wszystko odbywa się i przez kolosalne figury, i przez wymoczki w kropelce wody zamknięte...'', pisał Słowacki. Rudolf Zioło sięgnął po jedną tylko stronę "Balladyny" - tę tragiczną, i tylko po jedno "narzędzie". W mieniący się niezliczonymi barwami wiersz Słowackiego wpisał ociekającą krwią i złą wolą historię swojskiej Lady Makbet. Na domiar złego wpisał ją bardzo monotonnie. Ten spektakl męczy i usypia. Męczy jego jednostajny, spowolniony rytm, usypia jednoznaczność kreowanego świata, w końcu ciążą i postacie - jednowymiarowe, a przez to nieciekawe. Krzywdzę niniejszym kilka nieźle poprowadzonych ról, ale cóż one znaczą, gdy Barbara Krasińska w roli tytułowej zawiodła kompletnie? Zgoła nic.

"Balladyna" grana na jednej strunie właściwie przestaje być "Balladyną". Znowu odkryję Amerykę, gdy powiem, że jest ona tragedią i komedią równocześnie. Znaczy wszystkim tym, co iskrzy pomiędzy skrajnościami. Nic tutaj nie może być traktowane jako ostateczne, nic nie jest jednoznaczne, skończone, zamknięte, dane do wierzenia. Tragedia znosi się wciąż z komedią, zło igra z dobrem, śmiech z płaczem, wysokie z niskim. Świat "Balladyny" jest nieuchwytny, wymyka się wszelkim prostym racjonalizacjom - dokładnie tak, jak nasza realna codzienność. Aby zaistnieć, ów świat potrzebuje właściwie tylko jednego - ironicznie uśmiechniętego kreatora. Zioło, by tak rzec, wycofał się z uśmiechu. Wszedł tak głęboko w mroczną tragiczność, że o jakimkolwiek dystansie nie mogło być mowy. I tym sposobem śmiech z nieskończonych pretensji naszego umysłu i ducha do wyjaśniania mechanizmów świata, zamienił się w płacz nad kilkoma postaciami o wybujałych ambicjach.

Aż dziw bierze, że ta przykra jednoznaczność przytrafiła się akurat Rudolfowi Ziole. Gdzież bowiem szukać w teatrze owego koniecznego ironicznego dystansu, jeśli nie w sferze operowania teatralnością, w sferze gdzie się pokazuje, że się pokazuje? Nie kto inny zaś, jak właśnie Zioło nie raz już anektował teatralność dla celów zgoła nie zabawowych i to z całkiem niezłym efektem. Owszem, i w "Balladynie" było trochę tego sztafażu, owego swoistego scenicznego eklektyzmu - były wypchane ptaszki, "fruwające" na drutach, była naga scena, półki w ścianie, były współczesne krzesła, aluminium, dżinsy, swetry, krawaty, garnitury, białe koszule, pozytywka i sztuczne kwiaty. Tym razem jednak całe to panoptikum nie domykało kreowanego świata, nie komentowało go od strony zwykłej realności, niczego nie dopowiadało z zewnątrz. Tkwiło w samym jego środku, jak zwykła scenografia. Nic jednak z takiej plastycznej oprawy nie wyniknęło, może poza paroma drobnymi śmiesznostkami i poważnym zdziwieniem, co to wszystko niby miało znaczyć...

Dwadzieścia lat temu Adam Hanuszkiewicz bulwersował opinię swymi Hondami i zdalnie sterowanymi czołgami dla dzieci. Dziś Rudolf Zioło proponuje mroczną, długą, monotonną i głęboko tragiczną "Balladynę". Jak widać, niewiele się zmieniło. Wciąż staramy się brzmieć tylko w jednej tonacji. Zatem pytania postawione ongiś przez Marię Janion w "Obronie Balladyny" okazują się wciąż aktualne - wystarczy zmienić bieguny, "komedię i groteskę" zastąpić "tragedią". ,,Czy do naszej współczesności należy tylko komedia i groteska? Czyż jej niezbywalną częścią nie jest również ironia tragiczna?"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji