Artykuły

Życie i teatr

Siedziałem na balkonie i "klaskaniem mając obrzękłe prawice" żegnałem kłaniającego się Jerzego Stuhra. Była to październikowa niedziela Anno Domini 1991, jakieś piętnaście lat po tym, jak zachwycałem się jego rolami w "Amatorze", "Wodzireju" i innych filmach, tworzących popularny wtedy nurt kina niepokoju. Jego dziełem doskonałym była prawdopodobnie gruzińska "Pokuta". Tamte przemycane myśli wyblakły niesamowicie na tle życia. Straciły ostrość, bo Sierpień 1980 roku wprowadził nas w inną epokę, Odkłamał. Ujawnił. Nazwał prostymi słowami kłamstwo i prawdę, czerń i biel.

Jerzy Stuhr na deskach legnickiego teatru zachwycał gwiazdorstwem, magią nazwiska, scenicznego ruchu, którym lepił klimat widowni, jak tylko chciał. Robił ze mnie niewolnika swoich słów i gestów, a na koniec wylał na głowę wiadro pomyj, żebym nie zwymiotował od tych słodkości. Pokazane wprost łamanie charakterów, zniewolenie poprzez siłę czy pieniądze przecież nie ustało. Wydaje mi się, że to przede wszystkim mówi zaprezentowana przez Teatr Ludowy sztuka.

Patrząc z boku, październikowy spektakl "Iwony, księżniczki Burgunda" ujawnił jeszcze inne prawdy. Choć nie ze świata moralności i psychiki. Chociaż, kto wie...

Otóż okazało się, że w Legnicy nie brakuje teatralnej widowni. Że nikogo nie trzeba specjalnie zmuszać, zachęcać, podkupywać półdarmowym biletem. Chociaż za wejście trzeba było zapłacić 60 tys. zł, do ostatniej chwili nad kasjerką czuwała grupa ludzi, z wyciągniętymi pieniędzmi, oczekująca na wolne krzesło.

Powie ktoś, magia nazwiska, szpan teatralnej stolicy kraju. Oczywiście. Zastanawiać musi, dlaczego tak rzadko legnicki teatr sprowadza te "nazwiska"? Nie robił tego Teatr Dramatyczny. Nowy twór pod nową nazwą i dyrekcją też nas nie rozpieszcza. Widziałem dyrektora legnickiej sceny Łukasza Pijewskiego po spektaklu, rytmicznie, w pąsach na twarzy oklaskującego gościnny występ Teatru Ludowego. Chciałbym widzieć go w takiej pozie przynajmniej raz w miesiącu. A z nim całą legnicką widownię.

Póki co swój teatr odgrywa życie. Nie trzeba płacić, bo wystarczy rozejrzeć się po ulicach. Jakaś partyjka kieruje jednych do Sejmu, innych do Knesetu. Nie pamiętam Holocaustu, ale przypomina mi to rok 1968, gdy z mojej ulicy wyjeżdżał do Izraela dobry kolarz i kolega Kajtek. Koledzy płakali. Potem był na wojnie. Nikt nie wie dziś, czy pustynia pozwoliła mu wrócić do domu. A na jego ulicy wybudowali nowe domy z nowymi lokatorami.

Przed Megasamem w biały dzień zaczyna się walka szambonurków - atakujących przepastny kontener śmietnika. Jakiś bardziej pijany poławiacz butelek i makulatury wpada i długo nie wychodzi. Jest więc śmiech ulicy.

Nie opodal zatrzymała się grupka dwudziestolatków z butelką wina. Powiało grozą i strachem, gdy z braku innego narzędzie jeden z nich zamiast o dłoń, rozkorkowywał butelkę uderzając w... czoło.

Być może ten teatr też musi istnieć? Nie znam się na prawach natury. Ale ten uliczny teatr życia coraz częściej poraża gwałtem i brutalnością. Naprzeciw wejścia do przystani Pijewskiego w biały dzień dokonano napadu na dziewczynę z kantoru. Czy Pijewski, a nawet Stuhr wyreżyseruje lepszą i bardziej zaskakującą sztukę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji